21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

Obóz Norwegia 2010

Obóz 21. WDW „Stare Żbiki” był podobozem zgrupowania Skandynawia 2010 wraz z 21.WDHy „Żbiki”. Odbył się w dniach 11 – 30 lipca tegoż roku. Było nas (na części wędrowniczej) 23 osoby, w pięciu zastępach:

O kronikę podczas obozu dbała Gabrysia, i to dzięki niej brakuje jedynie trzech dni z całości (dzięki, Gabi!). Rok później do komputera przeklepałem kronikę ja, czyli Krzysztof. Pojawiające się przypisy są właśnie moje.

Niedziela, 11 lipca 2010 Opis skrócony: pakowanie się w Staszicu – przejazd do lotniska Okęcie – przelot Warszawa – Oslo Sandefjord

Pakowanie było nietypowe*. Większość czasu spędziłem na kupowaniu śmiećworków 240l, bo 120l były za małe na plecaki. Byłem w jakimś sklepiku w podziemiach pod Centralnym, byłem w Carrefourze w Arkadii i byłem w Carrefourze na Wileńskim. W tym ostatnim się udało. Gdy wróciłem miałem kupę żarcia obok plecaka i trochę sprzętu oraz godzinę czasu na spakowanie tego wszystkiego i zjedzenie pizzy. Pizza była mega burżujstwem. Mimo wszystko spakowałem się na czas i zjadłem. Potem pojechaliśmy na lotnisko, odprawiliśmy się, przeszliśmy bez większych strat finansowych przez strefę bezcłową i wsiedliśmy do samolotu. Warszawa z góry wygląda jak duży ruchomy model miasta. Nad Polską i Bałtykiem niebo było bezchmurne. Chmury zaczęły się nad Norwegią i były bardzo widowiskowe. W Norwegii było chłodno i przyjemnie (a nie 30°). Droga na stację kolejową była na około, ale na szczęście do celu. Mieliśmy duży ciężki wór z żarciem, który był strasznie nieporęczny**. Na stacji kolejowej była wiata, jak na przystanku autobusowym, którą zajęliśmy, zabudowaliśmy plecakami i poszliśmy spać.

spisał Dziabąg

*dla reszty obozu dość typowe jednak

**tzw. trup:-)

Poniedziałek, 12 lipca 2010 Opis skrócony: zwiedzanie Oslo, przejazd Oslo – Trondheim, przejazd Trondheim – Morkved

Pobudka tego dnia była bardzo wcześnie – 4:30. Piętnaście minut później przyjechał nasz pociąg, którym dojechaliśmy do jakiejś stacji, a następnie, z powodu remontu torów, kontynuowaliśmy podróż do Oslo autobusem. Następnie znaleźliśmy sobie kącik na dworcu, nad którym wisiał głośnik, a który wydawał z siebie w regularnych odstępach czasu dźwięki, jakie wydają wieloryby. Tam poczekaliśmy aż wachta techniczna zrobi zakupy, następnie zjedliśmy śniadanie, a następnie odbyły się zajęcia Agi o Oslo, które miały formę pokazywacza. Potem rozeszliśmy się po mieście aby zwiedzać. Ja chodziłam razem z Agą i obeszłyśmy większość miejsc wartych zobaczenia w centrum. Na muzea się nie zdecydowałyśmy ze względu na to, że miałyśmy wartę przy plecakach. Najbardziej podobał mi się dach opery, na który można było wejść obejrzeć miasto z góry*. Ponadto, Oslo to bardzo zielone miasto, a kierowcy przestrzegają w nim (tak jak z resztą w całej Norwegii) przepisów ruchu drogowego i na przykład przepuszczają pieszych na przejściach. Następnie udaliśmy się na peron i załadowaliśmy się do pociągu. Okazało się, że plecaki muszą pojechać w przedziale bagażowym do którego nie ma dostępu ze zwykłych przedziałów. Początkowo chcieliśmy, aby kilka osób pojechało razem z nimi, ale konduktor szybko nas stamtąd wygonił. Na szczęście wszystkim udało się w końcu znaleźć miejsca siedzące, mimo, że nie mieliśmy miejscówek. Podczas podróży pojawił się także obiad w postaci kanapkowej. Około 23:00 dojechaliśmy do Trondheim. Tam czekali na nas już norwescy skauci w postaci dwóch panów, którzy odebrali od nas wór z jedzeniem**. Na tym samym peronie stał już nasz pociąg do Bodo, do którego się zapakowaliśmy. W środku okazało się, że każdy otrzymał zestaw składający się z kocyka, dmuchanej poduszki, zakrywki na oczy i korków do uszu. Należy jeszcze wspomnieć, że każdy pociąg miał przez cały czas jazdy papier toaletowy (który był dokładany przez konduktora), ciepłą wodę, mydło i ręczniki papierowe, a także, że za oknem pojawiały się niesamowite widoki.

spisała Magda

* ponadto podobały nam się toalety opery i internet opery i czy opera nie jest tam tylko dodatkiem

**o wadze bagatela 50kg..

Wtorek, 13.07.2010 Opis skrócony: pierwszy dzień w okolicach Bodo. Pierwszy apel. Niespodziewanie bagniste szczyty.

Gdy obudziłem się w pociągu, grupa jedzeniowa kończyła przygotowywać śniadanie. Najedzeni wysiedliśmy na stacji w Morkved. Po dotarciu we w miarę wygodne miejsce, wziąłem z piątką innych osób butelki, by uzupełnić zapas wody. Zdziwiło nas, że o godzinie 10:00 nie mogliśmy znaleźć ludzi w ich domach. Mimo iż stały przed nimi samochody. W końcu tubylec majsterkujący przed garażem pomógł nam. Żałowaliśmy, że nie możemy się odwdzięczyć choćby znaczkiem na agrafkę w kształcie flagi polskiej lub czymś podobnym. Po powrocie szykowaliśmy się do pierwszego apelu. Jeden zastęp przygotował peleryny ze śmiećworków* i piszczące młotki**. Następnie po ostatnich przepakowaniach ruszyliśmy w góry. W międzyczasie zaczęła padać mżawka, która później przeszła w mokry deszczyk. Gdy doszliśmy do płaskiego „szczytu” okazało się, że trafiliśmy na krainę jezior i bagien. Powtórzę jeszcze raz – bagna, ponieważ nikt nie był z tego zadowolony. Po znalezieniu „suchego” i płaskiego skrawka ziemi, rozbiliśmy obóz. Po szybko przygotowanym obiedzie, puściliśmy w obieg świeczkę. Bardzo dobry pomysł by utrwalić dotychczasowe chwile. Aktualnie słyszę śpiewanki. Mimo iż niebo jest pochmurne (ale już nie pada), jest już bardzo późna godzina, na dworzu jest bardzo jasno i raczej się to nie zmieni. Dzięki czemu możemy podziwiać przepiękne widoki przez całą dobę.

spisał Axel

* Fatalistyczne Cienie Przeznaczenia

** młoty Thora

Środa, 14.07.2010 Opis skrócony: drugi dzień w okolicach Bodo. Zrypanie się na dół po bagnach. Obóz nad jeziorkiem. Gra activity.

Po bardzo dobrze przespanej nocy i pięknych widokach dnia poprzedniego nastawiłem się na podziwianie cudów natury także i dzisiaj. Jednak przenikliwy chłód, wilgoć i gęsta mgła mocno przygasiły mój entuzjazm. Mimo to śniadanko zjadłem ze smakiem i z nadzieją wyruszyłem na trasę. Z początku szło się dobrze, czuło się klimat północy, miejsca dzikiego, pustego i nieprzebytego. Gdy jednak zeszliśmy do lasu zapomniałem o tym, że jesteśmy w górach i na, jakże fantastycznej i uwielbianej przeze mnie, północy Europy. Było bagno, las i błądzenie. Ciągłe zatrzymywanie się nie było przyjemne z tobołem na plecach. Morale spadło do granic minimum tolerancji gdy zmieniono trasę na zdecydowanie mniej atrakcyjną*. Osobiście bagna i inne przeciwności nie przeszkadzają mi gdy mogę podziwiać góry i inne cuda natury. Poszliśmy dalej aż nagle, gdy wydawało się, że ciągłemu brodzeniu po bagnach i poszukiwaniu drogi nie będzie końca, znaleźliśmy cudowne miejsce, wyjęte jakby z bajki, na rozbicie obozu. Było tu wszystko – woda, płaski, niezbyt mokry teren no i piękne okoliczności przyrody. Później była świetna gra Activity, która stanowi doskonałe połączenie kreatywności, zabawy i śmiechu, bardzo mi się podobała. Generalnie dzień w kratkę, jednak pewnie będę go miło wspominać, gdy usiądę w zimowy wieczór w fotelu...

spisał Krzyś R.

* no bez przesady – nadal planowaliśmy przejść większość, tyle że na lekko

Czwartek, 15.07.2010 Opis skrócony: dzień stały nad jeziorkiem obok kamieniołomu: badzianie się w obozowisku lub wycieczka na lekko na Staingtinvatnet (730 m.n.p.m.) i kominek chustowaniowy Gabrysi.

Tego dnia obudziły mnie (i chyba nie tylko mnie) okrzyki radości wachty żywieniowej, kiedy to pierwszy raz od początku gór świeciło nad nami słońce! Nie dziwię się ich radości. Jak się potem okazało, dzień słonecznym był już do końca. Rano na śniadanie była kasza manna (lub kaszka), które jak większość rzeczy budziła ambiwalentne odczucia. Ok. godziny 10 wycieczkowicze – połowa obozu – ruszyli na trasę. Pierw trochę po bagnach ona wiodła, potem jednak zamieniła się w ścieżkę, na której nawet stał bardzo porządny mostek przez rzekę. Trasa, którą mieliśmy pokonać wczoraj na ciężko, która wtedy – w deszczu – wydawała nam się niemożliwa, dziś była lekka i przyjemna, przy miło świecącym słonku. Wcześniej wspomniana ścieżka biegła aż pod sam „atak szczytowy”, czyli wspinaczkę po skałkach. Widok ze szczytu był niesamowity – pięknie ośnieżone szczyty gdzieś w oddali, pionowa ściana (kilkusetmetrowa) skalnego „irokeza”, ocean, wyspy – bliższe i dalsze, port w Bodo, statki. I wszystko w pięknym słońcu. Podczas wycieczki chcieliśmy jeszcze zdobyć górę Skautuvę, niestety zabrakło nam czasu, więc tylko doszliśmy do jeziora przy którym pierwotnie mieliśmy nocować. W obozowisku czekała na nas prawie gotowa, bardzo dobra soja w obiedzie. Potem zaś odbył się kominek obrzędowy, na którym Justyna opowiedziała Gawendę oraz przyjęliśmy do Drużyny Gabrysię, która jest wielka i wspaniała! Na koniec dnia odbyły się jeszcze śpiewanki druhen i druha zastępowych, część ludzi jeszcze sobie rozmawiała, a ja swój dzień – przy jasnym, podbiegunowym niebie już zakończyłem.

spisał Krzysztof

Piątek, 16.07.2010 Opis skrócony: drugi dzień stały koło kamieniołomu: badzianie się w obozie lub wycieczka na lekko (oraz kominek obrzędowy).

Rano, gdy obudziła mnie wachta żywieniowa swoim wołaniem na śniadanie, pogoda była niezbyt pozytywnie nastrajająca. Nad ostrymi szczytami widocznymi z naszego obozowiska w starym kamieniołomie, unosiły się ciężkie ołowiane chmury. Widok ten w umysłach niektórych (m.in. Waszego pokornego sługi) wzbudził skojarzenia z bramą do Mordoru bądź innej porównywalnie mrocznej krainy z jakiegoś odległego świata. Właśnie widok ów był przyczyną mej głębokiej rozterki, gdy zjadłszy śniadanie oparte na owsiance, zostałem postawiony przed wyborem: iść czy zostać. Chodziło oczywiście o wycieczkę na lekko na szczyt (czy może bardziej szczycik) z masztem w czerwoną lampką. Obawiając się słabej widoczności pozostałem w obozie. Na zajęcia, którym się oddałem lepiej spuścić litościwą zasłonę milczenia, co najwyżej podsumowując je słowami: badzianie się. Moje obawy zaś nie spełniły się, bowiem popołudniu wyszło słońce. Wycieczka wróciła szybko, a większość jej uczestników była zadowolona. Opowiadali coś o skakaniu przez strumień jak Pocahontas i schodzeniu po stromiźnie przy pomocy pozostawionej tam przez kogoś liny. Po obiedzie odbyły się zajęcia z taekwodno, na których nauczyłem się kilku bloków i jednego efektownego ciosu. Powszechną wesołość wzbudziły koreańskie liczby. Wieczorem odbył się kominek, na którym uroczyście zachustowano Izę. Otwarto próby: moją i Pawła na chustę, Gabrysi na Krzyż, oraz Justyny na HR. Nietypowym elementem kominka był fakt, że strażnik ognia do ognia dodawał... kamieni. Po kominku niektórzy udali się popływać w jeziorku. Inni, tak jak Wasz pokorny sługa, pozostali w obozowisku i wkrótce poszli spać.

spisał Maciek

Sobota, 17.07.2010 Opis skrócony: zejście do Morkved – przejazd do Bodo – kąpanie się w morzu Północnym – zajęcia zastępu Magdy (?) – pociąg nocny do Trondheim.

Niedziela, 18.07.2010

Tego dnia obudził rano wszystkich druh oboźny (czyt. Arek). Okazało się, iż jesteśmy w pociągu* i dojeżdżamy do Trondheim. Na stacji przywitali nas skauci, którzy zaprowadzili nas do miejsca, gdzie mogliśmy zrobić śniadanie i pogadać ze skautami (były to pomieszczenia tutejszej parafii katolickiej). O godzinie 9:00 zostaliśmy zaproszeni na mszę św. przez skautów. Okazało się, że ksiądz z tej parafii jest Polakiem i bardzie się ucieszył na widok swoich rodaków. Po mszy Paweł S. dał na organach koncert (czyli: „zalutował w Pryncypale, cegłę położył na pedale”). Po powrocie z kościoła czekało na nas śniadanie które szybko zjedliśmy bo następnie po nim wyruszaliśmy zwiedzać miasto. Po atrakcjach, skauci odprowadzili nas na stację, gdzie wsiedliśmy w pociąg wiozący nas do Kongsvoll. Po dotarciu do celu rozpoczęliśmy wędrówkę w góry, a tam gdzie się rozbiliśmy na obiad była pyszna soja. A potem wszyscy poszli spać.

spisał Radek

* do tego w tym samym, do którego wczoraj wsiedliśmy

Poniedziałek, 19.07.2010. Opis skrócony: przejście doliną potoku do Reinheim, przejście do Snoheim, 15-stka zastępu Izy.

Dzień zaczął się tak jak i poprzedni się skończył – wiatrem. Ale oprócz tego od nietypowego śniadania. Składało się ono mianowicie z makaronu, sera żółtego i salami. Ser choć nie do końca roztopiony dodał zdecydowanie smaku tej potrawie. A tak w ogóle to zdecydowaną większość składników dostarczył PKucz, który nad ranem dojechał na obóz*.

Trasa była bardzo przyjemna – początkowo niemal płasko wzdłuż malowniczego potoku, potem natomiast lekko pod górkę. W trakcie drogi wzdłuż potoku odbyła się przygotowana przeze mnie 15-stka, która miała postać quizu o wikingach i ich wierzeniach. Rzutem na taśmę wygrał zastęp _ _ _ _ i otrzymał w nagrodę lizaki. Całą tę trasę większość obozu wspomina jako przejście, które zdawało się wyjątkowo krótkie – niemal każdy dochodząc do postoju mówił, że te 50 minut minęło mu jak 20, no może 25. Po dojściu do Reinheim było ... tamdararam HONIWO. Pierwsze na tym obozie, jak każde, które pamiętam z ubiegłych lat, cieszyło się ogromną popularnością. Przy okazji Michał** przypomniał historię „odkrycia” honiwa na obozie na Ukrainę 2005. Potem rozpoczęliśmy podejście – początkowo spokojna ścieżka zamieniła się na ciągłe kamulce i głazy, które towarzyszyły nam już do miejsca noclegu, na którym już dzień później piszę tę kronikę. Jak już wyszliśmy na wypłaszczenie to krajobraz był trochę księżycowy 0 woda wśród skał a co kawałek wieżyczka z kamieni z dużym czerwonym T (oznaczenie szlaku). Po dojściu w okolice Snoheim mieliśmy pewne problemy ze znalezieniem suchego miejsca, które nie miałoby kamieni – koniec końców wybór padł na lekki żwirek w oddaleniu od rzeki i jeziorek. Jednak zanim się rozbiliśmy mieliśmy jeszcze jedną przygodę: lecący helikopter zgubił paczkę. Na „okazję” poszło pół obozu. Gdy wrócili okazało się, że choć znalezisko nie było cenne to obsługa schroniska, do którego zwróciliśmy zgubę, nawet się ucieszyła. Dzień skończył się chłodnym obiadem w wietrze i całkiem szybką świeczką.

Spisała dnia 20 lipca roku pańskiego 2010 wierna kronikarka (i wcale nie przymusowo:P)

Justyna

PS Widzieliśmy też woły piżmowe oraz piękne dzikie konie.

* pierwszą część obozu spędził w klasztorze na mazurach – na praktykach architektonicznych

** jedyny pamiętający te czasy:P

Wtorek, 20.07.2010

Zimne stopy i kap-kap w ściany namiotu.

Ja: „Aczego est tak imno i tak ardzo Ada?”

Agnieszka: „Co?”

Ja: „Dlaczego jest tak zimno i tak bardzo pada?”

Agnieszka: „Może dlatego że jesteśmy w Norwegii?”...

Dzień zaczął się więc deszczem i zimnem, i zastanawianiem się, czy jest sens wybierać się na wycieczkę na lekko. Śpiewanki w mesie kusiły, ale w końcu zdecydowałam, że jak już jest się w Norwegii, trzeba czasem zmarznąć i zmoknąć, i dołączyłam się do wycieczki na Snohettę.

Było trochę pustki i ciszy, i niekończących się skał w whistlerowskich kolorach, ginących we mgle. Był szum i przekraczanie strumienia, a potem było mi już zbyt zimno i mokro, by zwracać uwagę. Jeszcze jeziorko z, jak to określił Piotrek, niebieskiego mleka zadziwiło gdzieś pod nami, a potem zaczął się śnieg. Odmarzające palce i biel śniegu oraz mgły powodowały, że chwilami zastanawiałam się, czy na pewno jest to obóz letni, a nie zimowisko...

Na szczycie zastaliśmy budowę, z porozrzucanymi deskami i gwoździami. Widoków zero, ale przynajmniej zjedliśmy po tradycyjnym kabanosie.

Przy zejściu było chyba jeszcze zimniej niż przy wejściu. Na dole odłączyli się Arek, Piotrek, Krzyś R. i Karol, by zrobić sobie jeszcze dłuższą wycieczkę – reszta zaś, z jedną nogawką u każdej osoby przemoczoną (wiał mocny wiatr od naszej prawej strony...) udała się z powrotem do obozowiska.

Wbiegłam do namiotu, przebrałam się i momentalnie zasnęłam. Ach. Ciepły śpiwór... Obudziła mnie wachta, która była wielka i wspaniała, bo samodzielnie zebrała menażki i przyniosła wszystkim obiad – kiełbasę! i to pyszną! – do namiotów, biegając na zacinającym deszczu. Przyniosła nawet herbatę, a później czekoladę. Dziękujemy, wachto!!!

Krzyś W.: „Uwaga, za pięć minut....”

Namioty: „Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!”

Krzyś W.: „Za pięć minut...”

Namioty: „Aaaaaaa............aaaaaaaaa!!!”

Krzyś W. „Za pięć minut... NIE MA ŚWIECZKI!”

Namioty: klask! klask! klasku – klasku! brawobrawo!

Świeczki więc dzisiaj nie było. Za to w naszym namiocie zebrały się śpiewanki. W sumie wspaniały dzień – trochę zimno-mokrego górskiego łojenia, trochę ciepło-suchego namiotowego badziania...

Ewa

Środa, 21.07.2010 Opis skrócony: drugi dzień stały w okolicach Snoheim: nieliczna wycieczka na lekko na Kollę; pogoda pod psem.

Dzień zaczął się dość standardowo, o zwyczajowej już dla użyszkodników obozowych godzinie. Innymi słowy wachta żywieniowa pod wodzą PKacza (czyli Pawełka Kaczorowskiego) przygotowawszy dla nas wszystkich pożywną owsiankę wyrwała nas z błogiego snu około godziny ósmej rano tego pięknego, choć chłodnego i deszczowego poranka*.

Stwierdziwszy, że mam dość dużo energii po badzianiu się dnia poprzedniego oraz, że aura nie jest bardzo zniechęcająca, wylazłem ze śpiwora i z własnej, nieprzymuszonej woli opuściłem namiot.

Pogoda, deszczowa, oczywiście, nie dawała się zbytni we znaki, więc wchłonąwszy śniadanie nie kwapiłem się do „odwrotu na z góry upatrzone pozycje”, czyli ucieczki do namiotu.

Tego dnia wypadała akurat wachta techniczna mojego zastępu, co przynajmniej rankiem sprowadziło się do wspólnej z druhną Magdą (zastępową moją) wycieczki z butelkami nad rzekę. Napełnianie szło dość sprawnie, gdyż prąd rzeki był dość silny, jednak ręce zanurzane pod wodę szybko przybrały piękną, karmazynową barwę.

Wróciwszy z butelkami i stwierdziwszy, że wachta żywieniowa wciąż nie pozmywała pozwoliłem sobie podharcerzyć im dwa kociołki i cichaczem wycofać się nad rzekę. Oczywiście kilka minut później zostałem nakryty przez Dziabąga, wówczas kuchennego, „in flagranti” – chociaż zmywanie było zajęciem raczej dość chłodnym w dotyku.

Powróciwszy do obozu w mesie zastaliśmy dość długo i powolnie zbierającą się do wyruszenia wycieczkę na lekko (m.in. na szczyt Kolla) na którą jednak z racji wrodzonego lenistwa nie chciało mi się iść.

Zdecydowałem się na powrót do namiotu, gdzie czekały na mnie sucha karimata, ciepły śpiwór oraz last but not least towarzystwo współlokatorów – Magdy, Justyny oraz Dziabaga.

W tym momencie zaczęła się długa i leniwa część dnia, która upłynęła pod znakiem gry w „Gilotynę” i „Boticellego”. I w tym miejscu należy się specjalna pochwała dla Antka, który pod nieobecność swojego zastępowego (i wachtowego) był odpowiedzialny za kolportaż przekąsek po namiotach przez cały dzień, bez względu na pogodę i ofiarnie i samodzielnie wypełniał swój obowiązek.

Błogie lenistwo przerwał mi (i Magdzie) pomysł Komendy polegający na wysłaniu zastępu technicznego do zamkniętego schroniska z nadzieją zakupienia brakującego obozowi oleju (czego oczywiście nie udało się zrealizować).

Wróciwszy z wycieczki do schroniska wlazłem do namiotu, który jednak po pewnym czasie na nowo opuściłem, tym razem już z własnej woli (w międzyczasie wróciła do obozu wycieczka na lekko).

Oczekiwanie na obiad upłynęło pod znakiem donoszenia wody w miejsce tej zużytej podczas gotowania oraz ogólnorozgrzewającym ganianiu dookoła obozu.

Obiad był, a poza tym ciepły i bardzo, wręcz wyjątkowo smaczny, do czego doszło jeszcze to, że zjadłem go w ciepłej mesie – po prostu pełnia szczęścia. Wszystkim, którzy wciąż zalegali w namiotach podany został „do łóżka”.

W dość niedługim czasie po obiedzie (częściowo wypełnionym kolejnym uzupełnianiem wody) nastąpiła, na początku, w związku z wiatrem i deszczem, dość kontrowersyjna świeczka, która podsumowywała ostatnie dwie doby i mnie się (całkiem, całkiem) podobała. Po świeczce (i zwyczajowych koralikach) dzień uznany został za zakończony po czym wróciwszy do namiotu skoncentrowałem swoje wysiłki na zaśnięciu.

Opis ten, dość, a nawet bardzo subiektywny, choć niepełny (bo pełny zanudziłby Cię, drogi Czytelniku na śmierć) przemyślał (?), wypocił z siebie(!) i spisał...

Wojtek Ceret

* synonim „pogody pod psem”?

Czwartek, 22.07.2010 Opis skrócony: Zejście po dwóch dniach stałych do Hjerrkin. Wycieczka na lekko. Szukanie keszy. Nocleg na stacji kolejowej (w ciepłym budynku!).

Tego dnia zaskoczyło nas słońce. Przesadziłam. Odrobinę się przejaśniło, deszcz był drobniejszy, a ujrzeliśmy tęczę, jaką wielu z nas nigdy nie widziało, ramę obejmującą spory kawał krajobrazu. Choć na tę chwilę góry pozwoliły nam w spokoju wykonać zaplanowaną pracę.

Zejście było piękne, chociaż droga płaska i monotonna. Zielone zbocza w plamach światła, głębia cienia, przenikające się barwy, lekki wietrzyk dawał wrażenie bajkowej scenerii, w której dysonansem wydawały się mijające nas samochody ludzi wybierających się na „piesze wycieczki” (z pewnością na lekko!). Spędziłam czas na miłej rozmowie aż tu nagle ... pojawił się pan ankieter:-). I wręczył nam kartki z pytaniami dotyczącymi wołów piżmowych „Określ płeć woła, którego widziałeś”. Bardzo trudno określić płeć wielkiej masy kłaków.

Stacja do której dotarliśmy była czysta i obroniła nas przed mroźnym wiatrem. Tylko keszowcy (dobrowolnie) oraz biedni jedzeniowy musieli przebywać w tych okropnych warunkach na zewnątrz. Tymczasem w środku rozkręciły się na dobre gry, istne kasyno! Chętni kąpali się, prali, oczekiwaliśmy obiadu. Okazało się, że mielona soja gotowana może być pyszna!

Zostało niewiele czasu na świeczkę, bo już o pierwszej grupa chętnych wybierała się na wycieczkę do Ringebu, by zobaczyć Stavkirke, czyli kościół masztowy/słupowy/klepkowy. Jedni poszli spać, inni by nie utrudniać sobie życia koniecznością wstawania zostali na przedziwnych śpiewankach – przy stole.

[Czy powiedziałam, że stacja zazwyczaj jest zamykana na noc, by zarabiały schroniska, ale miły pan pozwolił nam tam przenocować? To bardzo dobre, że spotykamy tylu życzliwych ludzi na drodze!]

Izabela Konopińska

Piątek, 23.07.2010 Opis skrócony: oglądanie (dla chętnych) kościoła Stavkirke w Ringebu, ciąg dalszy zwiedzania Oslo, pociąg do Bergen.

Sobota, 24.07.2010 Opis skrócony: Bergen – przyjazd, zwiedzanie, odberanie młodszych harcerzy z lotniska.

Około godziny 7:00 dojechaliśmy do Bergen. Znaleźliśmy sobie zaciszny kącik na dworcu kolejowym, w którym przyrządziliśmy i skonsumowaliśmy śniadanie. Później Maciek opowiedział nam o Bergen: przybliżył historię miasta i podpowiedział co warto zobaczyć. Wyruszyliśmy „w miasto”. Mnie osobiście najbardziej urzekły architektura i klimat Bergen. Myślę, że jeszcze długo zostanę pod wrażeniem malowniczo wąskich i stromych uliczek skąpanych w promieniach słońca (tak upragnionego po ostatnich 4 dniach!), pięknych drewnianych elewacji i starego bruku. Cudownym miejscem okazał się być także targ rybny na którym można było zobaczyć i także spróbować (!) takich specjałów jak: wszelkiego rodzaju łososia, krewetek, wieloryba (!), kiełbasek z renifera albo łosia. W międzyczasie dołączył do nas podobóz młodszych harcerzy. Niestety przyszedł czas kiedy trzeba było opuścić uliczki i parki o soczysto-zielonych trawnikach i wrócić na dworzec by się przepakować i wyruszyć na nocleg na pobliskie wzniesienie Floren. Po odrobinę uciążliwej drodze dotarliśmy na miejsce bardzo przyjemne na nocleg: suche, płaskie i poziome.

Jest 21:24 kiełba już dochodzi :D.

22:13 „podano do stołu”. Do brzuszków wlewa nam się ciepły, kiełbasiano-makaronowy obiadek, MNIAM! Brawo dla zastępu Magdy, Krzysia Widłaka i Pawła Kaczorowskiego – najlepszy obiad na obozie:-).

Anna Szymańska

Niedziela, 25.07.2010 Opis skrócony: Zejście z Floren, podróż pociągiem, wbijanie się pod jeziorko.

Pobudka. Zwijanie namiotów. Uśmiech szczęścia bo mimo że się zgubiliśmy to zeszliśmy szybciej niż ci przed nami. Wachta zrobiła śniadanie a potem przenieśliśmy je całe do pociągu i dopiero zjedliśmy. Podróż pociągiem była krótka a potem był przepak. Stwierdziłem, że w ogóle mój plecak był jakiś mega-ciężki (ale tylko tak się wydawało). Uśmiech szczęścia, bo nie musiałem zamykać młodszych:).

Pod koniec młodzi zdychali. Rozbiliśmy się w jakimś niemega miejscu. Świeczka była (jak zawsze) strasznie długa. Potem byłby śpiewanki na których przysypiałem. Kiedyśtam w trakcie stwierdziliśmy, iż młodzi rzucają się na mózg! Młodsi wyczerpują.

Antek Tkaczyk

Poniedziałek, 26.07.2010

Wtorek, 27.07.2010 Opis skrócony: Dzień stały nad Stanghelle – wycieczki na ciężko Ewy i Justyny w poszukiwaniu portfela Ewy, wycieczka na lekko.

Potrzebne jest Ci wiedzieć, drogi czytelniku, czemu to znowu ja opisuję dzień w kronice. Wróćmy więc do dnia poprzedniego, do godziny ok. 9:45. Stoimy na stacji w Stanghelle, Mikołaj (z drużyny młodszej) mówi, że zostawił w pociągu kapelusz, zaczynam śmiać się z jego nieporadności, gdy nadle uśmiech zamiera mi na ustach i zalewa mnie fala przerażenia. Portfel, portfel – zostawiłam w pociągu portfel! Portfel, w którym miała wszystkie, absolutnie wszystkie dokumenty...

Poprzedni dzień minął mi więc na nieudanych próbach odzyskania zguby, a dnia opisywanego obudził mnie realizm sytuacji, że nadzieja na odnalezienie dokumentów jest nikła i że prawdopodobnie będę musiała pojechać do Oslo, by wyrobić sobie paszport tymczasowy. Po śniadaniu Krzyś przedstawił mi szczegółowy plan tej operacji i zrobiło mi się trochę słabo. Zejście do Stanghelle, dojazd do Bergen, otrzymanie potwierdzenia tożsamości na policji w Bergen, dojazd do Oslo, złożenie podania o przyznanie paszportu tymczasowego, siedzenie w Oslo i czekanie, odebranie (mamy nadzieję...) paszportu tymczasowego, czekanie, czekanie, czekanie, i przyłączenie się do obozu na lotnisku. Trzy dni w Oslo, ponad 700zł. Za jedną chwilę nieuwagi.

Dopiero wtedy naprawdę zrozumiałam powagę sytuacji. Na szczęście wszyscy bardzo mnie wspierali – słyszałam ciągle „Będzie dobrze”, „Nie martw się” i „W czym mogę ci pomóc?”. Gdyby nie to wsparcie, nie wiem, czy w ogóle dałabym radę...

Na stacji w Stanghelle zadzwoniłam do domu, by poinformować rodziców o stanie rzeczy. Okazało się, że tata jeszcze nie zablokował karty i nagle świat zdawał się zawalać pod moimi stopami. Zdawało mi się, że widzę, jak złodziej, który na pewno zabrał mój portfel, ucieka z wszystkimi pieniędzmi z karty. Stałam na granicy poziomu emocji, który jestem w stanie wytrzymać, a pode mną rozciąga się przepaść utraconych pieniędzy i zaufania rodziców.

„Jeślibyście znalazły portfel w tym pociągu, na co, muszę przyznać, jeszcze liczę...” mówi Krzyś do mnie i Justyny, która zgodziła się pojechać ze mną do Oslo i chce mi się śmiać w głos. Skoro portfel nie znalazł się wczoraj, jak mógłby zrobić to dziś?

„Moja koleżanka zgubiła wczoraj portfel w z Bergen do Myrdal. Czy mógłby pan sprzedać jej mimo wszystko bilet studencki? I czy przypadkiem nie wie pan nic o portfelu?” Pyta Justyna konduktora – ja nie wierzę już, że cokolwiek da się zrobić, i tylko przytakuję.

Konduktor zdaje się przejęty i obiecuje, że zadzwoni na stację w Bergen i Voss, by spytać, czy portfel się tam nie odnalazł. Ale przecież portfela nie wyczaruje, a jeszcze wczoraj na tych stacja go nie było...

Po kilkunastu minutach konduktor daje mi znać, żebym do niego podeszła. „Czyżby, czyżby...” – ślad myśli przebiega mi przez głowę...

„Czy nazywasz się Ewa?” – pyta konduktor.

„Taa...ak” – czyżby, czyżby, czyżby?

„Czy portfel był różowo-czarny”?

„Tak!” – chyba mogę już mieć nadzieję – szukam innych wyjaśnień, ale nic nie mogę wymyślić.

„Czy studiujesz w Oxfordzie?”

„TAAAAAK!” – wątpliwości już nie ma.

„W takim razie mamy Twój portfel w Voss”. Konduktor cieszy się razem ze mną. Na naszą prośbę załatwia przywiezienie portfela najbliższym pociągiem do Bergen – o 19:05.

Posiedziałyśmy na stacji przez dwie godziny i portfel przyjechał zgodnie z planem. Uderzyło mnie, że nikt właściwie nie zadał mi pytania potwierdzającego moją tożsamość – „Czy nazywasz się Ewa?” nie do końca spełnia kryteria.

W Stanghelle spotkała nas ekipa ratunkowa w składzie Axel – który był też w ekipie ratunkowej dnia poprzedniego i pokonał trasę obóz – Stanghelle jedynie 5 razy – i Piotrek.

W obozie panowała powszechna radość. Wojtek ogłosił, że wachta kuchenna ma otworzyć szampana, a w którymś namiocie rozległa się pieśń „Nie ma portfeli tu, bo portfel w Bergen jest”. Rozśmieszyło mnie to niezmiernie, mimo że dnia poprzedniego taki śpiew powitałabym pewnie płaczem.

W przepysznym obiedzie była ryba i parówki, potem był kisiel, a ja byłam niezmiernie szczęśliwa i wiedziałam, że nigdy w życiu już nie zgubię portfela...

Ewa

Środa, 28.07.2010 Opis skrócony: dzień stały nad jeziorem Litvatnet, zajęcia programowe albo wycieczka na szczyt przy szlaku na Storefielet. Ostatni kominek.

Kropi deszcz. Budzi nas spowszedniałe wołanie „śniadanie za 10 minut!”. Słysząc krople padające na tropik nawet wizja ciepłego, pysznego śniadania nie grzała na tyle, by chciało się wyjść ze śpiwora. Jednak kaszka jest zbyt nęcąca. Wszyscy zjadają swój przydział szybko i chowają się do namiotów. Nieliczni biorą dokładki. Zostaję na dworze bez pomysłu co dalej robić. Pada hasło „wycieczka na lekko” – odzew najmniejszy jaki dotychczas był, tylko 3 osoby się zgłaszają. Wymarsz ogłoszony na godzinę 12 opóźnia się nieznacznie o jakieś pół godziny, zresztą godziny przyznane na marsz praktycznie uniemożliwiają zrealizowanie celu, czyli zdobycia Storefjelet. Po wyjściu wycieczki obóz opustoszał. Ludzie pochowali się w namiotach zajęci sami sobą. Jedni śpiewali, inni grali czy spali, ale wszyscy w namiotach. Z mesy dobiegały śmiechy i krzyki podobozu młodszego grającego w wyścigi statków. Spokój zaległ nad obozem. Ja też powoli wgramoliłem się do materiałowego domku. I tuż po tym jak zasunąłem ostatni suwak ciszę przerwał okrzyk „Zajęcia!”.

Tym razem w namiotach pozamykały się zastępy. Dokończyły wczorajszą grę w dorastanie wikinga. Nauczyły się wiązać węzły, pieśni bojowe zostały ułożone, a pismo runiczne z kartek przeszło do głów. Najbardziej entuzjastycznie do gry podszedł zastęp Gabrysi i nic dziwnego, że zwyciężył konkurentów.

Następną grą było „Gheos”. Zasad wszyscy wysłuchali z uwagą, ale samą grą zainteresowało się zaledwie kilka osób. Reszta po kolei, chyłkiem się odłączała.

W międzyczasie pogoda poprawiła się i nawet wyszło AAAAaaaa!!!

Niepostrzeżenie wróciła wycieczka na lekko, z przemoczonymi butami, ale zadowolona z widoków.

Zaczął się długi i żmudny proces robienia obiadu. Zwykły tłum wokół menażek topniał w oczach. Po 2,5 godziny jedzenie było gotowe.

Po krótkim leżakowaniu zaczął się najdłuższy kominek, bo w końcu ostatni. Zeszliśmy z grzbietu, na którym obozowaliśmy i siedliśmy w kręgu na suchszym kawałku bagna. Uroczyście rozpoczęto i wtedy się zaczęło. Próby ukończyli Antek (na Odkrywcę) Agnieszka (na krzyż) Radek (na HO), młodsi uzyskali parę sprawności. Otwarto próby Radkowi (na HR) oraz Axelowi i Ani na chustę. Nie przedłużano bardziej, bo padało i było już późno. Wróciliśmy do obozowiska, głownie by spać, ale śpiewanki miały też wielu chętnych. Okazało się, że były świetną całonocną imprezą.

spisał Kuba

Czwartek, 29.07.2010 Opis skrócony: zejście do Stanghelle. Przejazd pociągiem do Dale. Ostatni apel.

Obudziliśmy się o 8:00. Namioty były mokre, na szczęście później nie padało. Śniadanie składało się z owsianki i kaszki. Po spakowaniu opuściliśmy obozowisko około 11.

Schodziło się fajnie, bez pośpiechu. Czasami można było nawet zjeżdżać. Po dojściu na stację w Stanghelle wsiedliśmy w pociąg do Dale. Na miejscu poszliśmy po wodę potrzebną do obiadu do sklepu w mieście. Dopiero później odkryłem, że przecież na stacji jest łazienka z wodą. Po przyjściu ze sklepów ubogo zaopatrzonych w tani chleb nastąpiło badzianie się. Następnie zjedliśmy spaghetti sojowe po bolońsku. Trochę później usiedliśmy w kręgu i pisaliśmy sobie miłe rzeczy. To był świetny pomysł. Gdy wszystkie karteczki wróciły do właścicieli usnąłem. Obudzono mnie przed apelem. Na apelu rozwiązano zastępy, rozdano znaczki, podziękowano wszystkim oraz wysłuchano wielu skarg, wniosków i zażaleń. Pół godziny później po zakończeniu apelu czyli o północy wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do Oslo.

Karol Zlot

Piątek, 30.07.2010 Opis skrócony: powrót do Oslo, przejazd do lotniska Oslo Sandefjord Torp, samolot do Polski, pociąg z Katowic do Warszawy, zakończenie Obozu.

Ostatni dzień obozu rozpoczął się w nocnym pociągu relacji Dale – Oslo, po obudzeniu się i zatrzymaniu pociągu wylaliśmy się na peron i zaczęliśmy się przemieszczać w stronę dobrze znanego nam miejsca z wielorybem. Czekała tam bardzo miła niespodzianka, właśnie w miejscu gdzie chcieliśmy się rozwalić stała sobie Ania (koleżanka z klasy z L.O., była ze dwa razy na wyjazdach drużyny), oraz grupka znajomych czekająca na pociąg do Bergen. Dziwny to był dzień, bo na tym samym dworcu w Oslo mignął nam jeszcze Paweł Frączak.

Po śniadaniu na karimatach zapakowaliśmy się do autobusu zastępczego (godzina snu), a później pociągu na lotnisko gdzie pochłonąłem (no nie tylko ja) chrupki otrzymane jako fant od Goliny za punktowane koraliki.

Na lotnisku było zabezpieczanie i merdżowanie (bo tak taniej) plecaków, czekanie w długiej kolejce do nadania bagażu i przechodzenie przez dziwną bramkę połączoną ze zdejmowaniem paska. Jako że przemyciłem na lotnisko mydło, przed odlotem zdołałem się jeszcze umyć i już świeży i pachnący wsiadłem do samolotu. Lot jak lot, latanie dużym latawcem nie jest jakieś super-ciekawe.

Po tym jak dolecieliśmy do jakiegoś podkatowickiego lotniska, Pan Busiarz zawiózł nas pod dworzec Katowice Główne (widzieliśmy kielichy!), na peronie była pizza i syfy w jakichś wyjątkowo żarówiastych kolorach, a później był pociąg i podsumowanie obozu, było mówione że fajnie i że szkoda że już wracamy. I że może jeszcze przedłużymy i było mówione jeszcze wiele różnych rzeczy i ściskanie i w ogóle.

Po bratnim słowie na peronie Warszawy Centralnej większość się rozeszła, ale jako sprzętowiec musiałem jeszcze zadbać o bezpieczny powrót sprzętu do domu, więc z Dziabągiem, Arkiem i Wojtkiem pojechaliśmy do magazynku i zrobiliśmy co trzeba.

Później już tylko powrót mycie się pranie spanie (z dokładnością do kolejności)...

Spisane przez Pawła Kaczorowskiego

15 X 2010 w Sali 5440 MIMu

Na wykładzie z analizy matematycznej.