21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

Obóz do Bułgarii

Tak zwane ogólniki

Obóz 21. WDW „Stare Żbiki” i 328. WDW „Horda” do Bułgarii trwał od 1 do 24 sierpnia 2006, czyli 24 dni. Ponadto było nas 23 osoby w pięciu zastępach:

Z Hordy pojechało 7 osób, ze Żbików i okolic pozostałe 16 (sumuje się? umiem liczyć? ;) Można się bawić w zgadywanie, kto jest z której drużyny – przynajmniej Ci, co nie byli na obozie, mają tę możliwość.

Teksty wklepały Kasia Bąk i Marysia, przypisy są Marysi, chyba, że napisała ona, że jest inaczej.

Wyzwanie: Soja

czwartek, 27 lipca 2006
Napisała Agata D.

Oto dziś nadszedł dzień, kiedy to wreszcie postanowiłam wypełnić moją sojową misję. :) Ale nie było aż tak strasznie jak mi wszyscy mówili. :P W ogóle to smak tej soi przypominał mi smak boczniaków (takich grzybów), więc spoko. Chociaż z kotletami schabowymi to nie mają nic wspólnego. No może oprócz panierki. ;) A tak przy okazji, to zawsze wydawało mi się że soja raz, dwa, trzy i gotowa, a tu się okazuje że trzeba jeszcze smażyć na patelni. Dziwne...

Na początek kilka uwag:

  1. Jestem zerową kucharką.
  2. Jestem sama w domu, więc mam nikłą ilość produktów, żeby się nic nie popsuło. Włoszczyzny nie uświadczysz. :P

Z tego wynika, że bulion, w którym to miałam ugotować soję składał się z 1 l wody i 1 kostki rosołowej (chyba drobiowej, ale pewna nie jestem) marki Tesco, która się jeszcze ostała w lodówce. Także smak tego nie był zbyt wyszukany. :P

Do testów wzięłam 4 „rodzaje” kotletów, ze względu na podobną cenę i niewielkie opakowania. :P Są to (wszystkie po 100 g, zatytułowane „Kotlet sojowy”, ceny brutto) Tesco za 1,39 zł, Sante za 1,79 zł, Polgrunt za 1,79 zł, Sante „minutki” za 1,67 zł.

W pierwszej fazie postanowiłam spróbować tychże kotletów od razu po wyjęciu z bulionu, w którym gotowały się 20 min. (2 pierwsze) lub 5 min. (2 ostatnie). Zaczęłam od produktu Tesco. Całkiem niezłe, miękkie i całkiem smaczne. Trochę gorzej z produktem Sante, ale nieznacznie. Sante „minutki” smakowały tak samo jak Sante, tylko szybciej się gotowały. Natomiast Polgrunt – porażka. Po 5 min. gotowania (jak było napisane na opakowaniu) kotlet ledwo się daje nadgryźć po wierzchu i bokach, bo reszta jest włóknista i absolutnie nie da się nawet odgryźć. Dopiero po ponownym zanurzeniu tych kotletów w bulionie (tak ok. 10 min.) dały się pogryźć, ale smak miały gorzej niż średni.

Druga faza polegała na spróbowaniu kotletów po smażeniu w panierce (jajko+bułka tarta). Tutaj jestem z siebie dumna – niczego nie spaliłam. :P Ale to już luźna dygresja. :P Smak kotletów po tej fazie mniej lub bardziej się poprawił w stosunku do fazy pierwszej, co można wytłumaczyć faktem, że smak panierki odwrócił uwagę od smaku kotletów. :P A poza tym raczej nie zmienił różnic, między badanymi produktami. Może Tesco wypadło nieznacznie gorzej niż Sante (odwrotnie niż w fazie pierwszej), ale sądzę, że wyniknęło to z tego, że patelnia stała krzywo i kotlet Tesco był mniej zanurzony, a co za tym idzie mniej podsmażony. Produkt Polgruntu nadal był niejadalny.

Podsumowując: o ile produkt Polgruntu został absolutnie zdyskwalifikowany, o tyle reszta ma moim zdaniem równe szanse. Atutem Sante „minutki” jest długość gotowania w bulionie (3-5 min.), ale poza tym wydaje mi się że jest minimalnie gorszy w smaku. Różnica między produktami Tesco, a Sante i Sante „minutki” wynosi odpowiednio 30 gr i 40 gr. Także można potraktować te produkty na równi z lekką przewagą produktu Tesco.

Żeby mieć 100% gwarancji co do wyboru proponowałabym, żeby te kotlety oceniła moja partnerka (z którą kontaktu za bardzo nie mam), zwracając szczególną uwagę na produkty Tesco i Sante. Może ona coś podpowie?

Dla ścisłości dodam, że kotlety te nie były niczym doprawiane – nawet solą. Jedynym ich „smakiem” był bulion, a właściwie kostka, w której to nie wiadomo co było. :P A i zakupy zrobiłam w Tesco na Kabatach.

To by było na tyle mojego przydługiego wywodu.

Długa droga przed nami...

wtorek, 1 sierpnia 2006
Napisał Alek Jankowski

Był piękny wtorkowy poranek, który zaczął się dla mnie za wcześnie. Kładąc się spać o 2:30 nastawiłem budzik na 6:30, zatem nie powinnien szczególnie zaskakiwać fakt, że nie byłem wyspany. Koło godziny 7 spędziłem godzinkę czasu przygotowując z Taboretem przy użyciu Gadu-Gadu śpiewnik obozowy. Niestety żadnemu z nas nie udało się wyeliminować napisu w spisie treści [Please insert into preamble]ródło zamiast Źródło. Może w przyszłym roku się uda...

Potem zaś się umyłem i czym prędzej wyszedłem, by jeszcze wymienić obozowe złotówki na euro1 przed spotkaniem przedobozowym, które było umówione na 12:00. Po drodze nieocenioną pomocą okazał się duży niebieski parasol, który uchronił mnie przed nagłym i niespodziewanym deszczem. Był to jedyny raz podczas obozu, kiedy wykorzystałem go w ten sposób. (Za to osłaniałem się nim wiele razy od słońca.)

O 12:30 już prawie wszyscy byli w harcówce i Paweł D. wraz z Dziabągiem mogli przystąpić do uczenia innych rozpalania kuchenek benzynowych. Jako pierwsi na własną rękę odważyli się dokonać tego Radar i Iwa. Szkolenie zostało niestety gwałtownie przerwane przez ochroniarzy hali sportowej, którzy kazali nam się wynieść z zajmowanego kawałka chodnika z boku budynku.2

Potem zaś przenieśliśmy się wraz ze wszystkimi rzeczami na salę gimnastyczną liceum i spakowaliśmy się. Zajęło nam to ponad godzinę. Iwa przez większość tego czasu oklejał wydrukowane skany map Riły i Rodopów, a niektórzy inni w okolicznych sklepach uzupełniali fundamentalne braki w ekwipunku.

W końcu zastęp Łanie, który spakował się jako pierwszy, został wyprawiony na stację Warszawa Wschodnia w celu zajęcia przedziałów w pociągu do Krakowa. Niedługo potem wszyscy się zebraliśmy i podreptaliśmy na dworzec Warszawa Centralna.

Ekipie zajmującej przedziały się udało! Zwłaszcza, że pociąg przyjechał z piętnastominutowym opóźnieniem. Prawie je nadrobiliśmy do Skarżyska Kamiennej, ale w dalszej drodze nieraz staliśmy dłużej niż rozkład przewidywał – w szczególności ponad kwadrans w Miechowie. Nie zmieniliśmy jednak miejsca obozu i dojechaliśmy (z półgodzinnym opóźnieniem) do Krakowa.

Zapowiadacze dworcowi nie zawiedli mnie i tym razem. Znowu usłyszałem o pociągach na znienawidzonym „peronie czecim”. Część z nas pobiegła odebrać zamówioną uprzednio przez telefon pizzę, zaś reszta poczekała cierpliwie na pociąg do Budapesztu z dwoma rumuńskimi wagonami do Bukaresztu. Załadowaliśmy się do nich, skonsumowaliśmy pizzę i ruszyliśmy w drogę.

Nie zdążyliśmy zajechać daleko, by znów mieć opóźnienie – nabraliśmy go już w Tarnowie. Frekwencja w naszych wagonach była iście imponująca – w naszym wagonie nikogo prócz nas, w drugim około trzech osób. Stwierdziwszy ten fakt, poszedłem spać.

środa, 2 sierpnia 2006
Napisał Alek Jankowski

Polska straż graniczna obudziła nas w środku nocy i obejrzała dokumenty, okraszając ten fakt na poły żartobliwymi komentarzami w rodzaju: „Trochę pan urósł, panie Krzysztofie”. Słowaccy pogranicznicy nie mieli już takich pomysłów. Cały niemal przejazd przez Słowację przespałem.

Śniadanie zjedliśmy już na Węgrzech. Okazało się wówczas, że warto byłoby dokupić wody, bo większość przywiezionych z Polski napojów wypiliśmy, najwięcej chyba do pizzy. Zatem podczas postoju na stacji Lököhaza przy granicy z Rumunią wykupiliśmy za posiadane 2100 forintów cały zapas wody z pobliskich sklepów. Obsługa nie mówiła po angielsku, nie stwierdzono też znajomości innych języków obcych. Niedługo potem znalazłem obudowany kran z kamienną tabliczką z napisem, który chyba znaczył „woda do picia”, ale tylko słowa „woda” jestem pewien.3 W każdym razie nabraliśmy też tej wody do pustych butelek.

W Lököhazie jadące z nami trzy wagony (dwie siedzące rumuńskie dwójki z Krakowa i kuszetka z Koszyc) miały być doczepione do reszty naszego pociągu, nazywającego się „Pannonia” i jadącego z Pragi. Gdy owa główna część uporczywie nie pojawiała się, zagadnąłem kolejarza, który wymieniał się jakimiś dokumentami z maszynistą stojącego na sąsiednim peronie pociągu. Użycie słów kluczowych „Pannonia”, „Praga” i pokazanie palcem miejsca na zegarek na rękę poskutkowało – indagowany kolejarz napisał na kartce „+120” i powiedział coś po węgiersku. Zatem, jak się należało domyśleć, dwie godziny opóźnienia ma część praska. Istotnie, dotarła po 2h 20 min, a z nią wagon z kuszetkami z Pragi, na który mieliśmy rezerwację. Gdy wreszcie nasze wagony dotarły do nas, przesiedliśmy się do kuszetek. Wzbudziły one ogólny zachwyt, choć opanowanie przebudowy przedziału z „siedzący” na „leżący” nie było całkiem trywialne.

Przejeżdżając przez Rumunię rozegraliśmy partię gry „Jest król” prowadzonej przez Alberta i Marysię. W wyniku trwałego (o dziwo) sojuszu dwóch ugrupowań4 przez większość czasu panowała monarchia z miłościwie nam panującą Basią Bąk. Na koniec Basia wydała edykt zmieniający monarchę na Kasię Lewińską, czym zaskoczyła wszystkich, a najbardziej chyba tę ostatnią.

Niestety z powodu opóźnienia nie załapaliśmy się na przepiękne widoki z przejazdu przez Karpaty w okolicach Braszowa. Niemniej jednak, te wcześniejsze również były bardzo zachęcające. Do Bukaresztu dojechaliśmy już koło drugiej w nocy.

Nadmorska stolica Bułgarii

czwartek, 3 sierpnia 2006
Napisała Basia Bąk

Po długiej podróży, wielu kontrolach paszportów, kilkakrotnym przerzucaniu plecaków z lewa na prawo udało nam się dotrzeć do Warny. Wszyscy zmęczeni jazdą pociągiem ucieszyli się z paru godzin czasu wolnego, który można było wykorzystać na zwiedzanie, ale nie tylko... Jedliśmy świeże owoce, płukaliśmy ręce i twarze w fontannie stojącej na zadziwiająco schludnym dworcu. Wytrwalsi i bardziej zapaleni obejrzeli cerkiew, delfina w delfinarium, albo przeszli się na plażę posłuchać szumu fal Morza Czarnego, bądź pomoczyć nogi w nieprzyzwoicie słonej wodzie.5 Po chwilach wypoczynku pojechaliśmy autobusem szukać miejsca na nocleg. Znaleźliśmy je na przytulnej piaszczystej plaży, kilka metrów od potężnego żywiołu wody. Zjedliśmy obiad, wykąpaliśmy się w morzu. Po pożegnaniu dnia zasnęliśmy snem głębokim. :)

Najbardziej malowniczym wspomnieniem z tego dnia, które zachowało się w mojej pamięci, jest wędrówka po plaży, gdy szukaliśmy miejsca na nocleg. Spienione fale, gwiaździste niebo, a my idziemy boso z ciężkimi plecakami, wypatrując miejsca, gdzie moglibyśmy odpocząć. Dzień był udany. :)

Na czarnomorskiej plaży

piątek, 4 sierpnia 2006
Napisała Agata D.

Po mile spędzonej nocy z poszumem fal w tle, nowy dzień przywitał nas gorąco. Promienie słoneczne śmiało zaglądały w każdy zakamarek naszych śpiworów, dobitnie dając nam do zrozumienia, że najwyższa pora wstawać. Niektórzy ponaglani chęcią umycia zębów, uzbrojeni w niezbędne przybory, wyruszyli na poszukiwania. Rzeczywistość okazała się bardziej kolorowa, niż by się mogło wydawać. Znaleziono prysznic.

Tę wspaniałą nowinę przekazano obozowi, który z wielką radością i ulgą doświadczył przyjemnego odczucia, że już niedługo będzie mógł rozprawić się z solą. Potem tylko krótka walka z mrówkami w kuskusie6 i można zasiąść do śniadania.

Podczas apelu (będącego dla nielicznych kolejną imprezą z cyklu „mój pierwszy raz”) przedstawiono plan dnia, składający się z jedynej słusznej rzeczy, którą można robić, mianowicie z kąpieli. Ta czynność przerywana była krótkimi wypadami w celu wyschnięcia lub znalezienia choć skrawka cienia.

Miłe leniuchowanie zostało przerwane poszukiwaniami kociołka, który niestety zaginął.7 Mimo to obiad był udany i bardzo nowatorski, na podstawie bułgarskiego przepisu.8

Potem nastąpiły przygotowania do ogniska obrzędowego, które niestety nie chciało się rozpalić. Dlatego też pożegnaliśmy kolejny dzień obozu, dziękując koralikami tym, których zachowanie nam się spodobało. Bardzo miło jest dostać koralik tak od serca za jakiś bardzo niewielki drobiazg. I tym przyjemnym akcentem skończył się kolejny dzień na czarnomorskiej plaży.

Miasteczko wielkiej Historii

sobota, 5 sierpnia 2006
Napisała Kasia Bąk

Dla mnie dzień zaczął się całkiem wcześnie, gdy słońce przygrzewało już tak mocno, że nie dało się spać w ciepłym śpiworku. Był to ostatni poranek nad Morzem Czarnym; niektórzy zdążyli się jeszcze w nim wykąpać, inni wzięli prysznic. Jeszcze przed śniadaniem padło hasło „Kulbaczyć!”9 i ruszyliśmy plażą na przystanek autobusowy w mieście zwanym Obzorem. Jakiś sympatyczny pan pokazał nam, gdzie można uzupełnić zapasy wody, po czym zgłodniali i trochę zmęczeni chodzeniem po plaży z plecakami zjedliśmy śniadanie (nawet krem czekoladowy się pojawił :) Autobus do Nessebaru okazał się busem i w jakiś cudowny sposób rozdwoił się tak, że wszyscy dojechaliśmy na miejsce w podobnym czasie. W drodze (i później) trwały rozmowy na temat rekrutacji na studia i dziwnych sposobów liczenia punktów, a maturzyści dowiedzieli się, że czeka ich świetlana przyszłość na wybranych uczelniach.

Nessebar był miejscowością wybitnie turystyczną – wokół pełno knajpek, sklepów z pamiątkami, na horyzoncie widać było nawet wesołe miasteczko. Ulokowaliśmy się gdzieś pomiędzy knajpką z rybami a knajpką z rakami (pływały sobie żywe w akwarium i jak się dowiedzieliśmy: „do jedzenia! tylko 20 minut!”), w pobliżu bardzo przyjemnej toalety (tym razem nie bułgarskie dziury) za 50 stotinek – bariera językowa nie pozwalała nam na negocjacje co do karnetu na WC. Próby zameldowania się na policji również zakończyły się niepowodzeniem – najbliższy posterunek był w innym mieście.10 Czasu na zwiedzanie było całkiem dużo – co mi najbardziej zapadło w pamięć? Wąskie uliczki, pełne straganów z różnymi różnościami – od koralików z muszelek, przez koszulki, kosmetyki, po tureckie przysmaki. Można było usłyszeć tam różne propozycje, nawet: „beautiful woman for night?”. Egzotyczny obiad w restauracji (inicjatywa grupowa, ale prywatna ;)) – rekin, muszelki, jakieś dziwne rybki i frytki z białym serem (a może to była feta?) Cerkiew i zapalanie świeczki (wtajemniczeni wiedzą o co i czy zadziałało...) Bułgarska uprzejmość, która zmieniła nasze noclegowe plany i przesunęła pobudkę na godzinę bardziej ludzką.11

Wieczorem podzieliliśmy się na tych kąpiących się w morzu, tych śpiących i tych grających w ktulu (chwała Albertowi, któremu chciało się to wszystko tłumaczyć!) Dla większości z nas noc zapadła gdzieś po pierwszej wśród wszechogarniającego zapachu Panthenolu i jęków tych co bardziej spalonych słońcem. Pewien zagadkowy pan pilnował nas przez całą noc i zniknął dopiero nad ranem w pobliskiej knajpie...

W drodze znad morza w góry

niedziela, 6 sierpnia 2006
Napisał Krzyś Czapiewski

Dzień zaczął się w Nessebarze. W cudownym miejscu za pewną knajpą, gdzie pizza jest malutka, ale całkiem smaczna. Pobudka o 6:30.12 Wszyscy skoncentrowali się na budzeniu Alka, który jeszcze narzekał, że za wcześnie. O 8:20 mieliśmy autobus do Burgas. Autobus był hotelowy, marki STEYR. W Burgas mieliśmy chwilę na zakupy – w sklepie był nawet Tymbark. Miejsca dostaliśmy w wagonie 21. – taki zbieg okoliczności. Sześciogodzinna podróż minęła jak z bicza trzasnął.13 W pociągu zjedliśmy kupione wcześniej buły.14 W Płowdiwie byliśmy przed 16:00. Okazało się, że nie mamy się meldować. Techniczni poszli po zakupy, z wyjątkiem Michała – ledwo żywego. Powrót na zbiórkę był o 19:45. Udaliśmy się na peron, po czym okazało się, że to nie ten peron. Na właściwym czekał na nas nowiutki autobus szynowy, w którego kiblu kosmici zamieniali ludzi w cyborgi.15 Około 21:30 dojechaliśmy do Pesztery. Zaczęliśmy pakować żarcie i zaczęło padać. W jakiś sposób zostaliśmy na noc na stacji, wachta żywieniowa poszła robić obiad, reszta się myła. Na obiad było ewidentnie za dużo makaronu – został cały kociołek.

Wędrówka przez Rodopy

poniedziałek, 7 sierpnia 2006
Napisał Radar (Łukasz Bereza)
Rachunek za wejście do jaskini Śnieżanka

Na moje nieszczęście na naczelnego kronikarza obozu mianowana została Marysia.16 Stoi ona teraz nade mną z toporkiem,17 dlatego piszę co następuje.

Dzień rozpoczął się od nagłej pobudki. Zajmowaliśmy zbyt wiele miejsca w poczekalni stacji kolejowej i ludzie nie mogli się przedostać do kas. Tuż po pobudce zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy gdzieś w świat.

Ale w końcu dotarliśmy do wspaniałej jaskini, po której oprowadzała na nieco roztrzepana pani przewodnik. Pani ta potrafiła komunikować się jedynie w języku bułgarskim, dlatego nie mam pojęcia o czym opowiadała. Po zwiedzeniu jaskini i poszukiwaniu klucza do przechowalni plecaków ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Gdy wszyscy już padali z nóg zrobiliśmy sobie postój w Nowej Mahali. Zostaliśmy bardzo mile przyjęci przez właścicieli tartaku. Użyczyli nam swojej polanki, żebyśmy mogli tam rozbić namioty.18 Zjedliśmy małe co nieco i poszliśmy spać.

wtorek, 8 sierpnia 2006
Napisał Łukasz Bury

Ósemka według dawnych Traków
to najnudniejszy spośród znaków.
Dziwi więc wcale, albo mało,
że się ósmego nic nie działo.
Kociołka, myjąc, nikt nie zgubił,
nic zielonego nikt nie ubił,19
od rana po noc wśród nawozu
był najnudniejszy to dzień obozu.
Jeśliś jest nadal ciekaw detali...

Wstaliśmy rano w Nowej Machali.
W nocy nas budził trochę chłód podły
oraz poranne w meczecie modły
ale w najmniejszym stali porządku
ci, których zbudził alarm w żołądku,
przez co niezwykłą zdolność posiedli
oddania tego, co wcześniej zjedli.
Zdarza się. Szczęściem dla nich niemałym
Ósmy był dniem niemalże stałym.20
Wyprawa więc na Śnieżnik Bataszki
była dla chętnych. Po porcji kaszki
(dla zdrowych) lub (dla chorych) pieczywa
kto chciał, mógł zostać. I tylko Iwa,
Marysia, Ela, Dziabąg, Chimera
i Alek mieli dość z bohatera
by tego ranka zdobywać góry.
Reszta leniwej wskutek natury
albo choroby została w domu.
O nich opowie dalsza część tomu
(o tamtych bowiem niewiele da się:
Dziabąg zostawił plecak na trasie,21
który mu przyniósł Iwa wraz z kijem;
spotkali salamandrę i żmiję.)

Gwoli ścisłości, ten (według Traków)
dzień najnudniejszy kto przy tartaku
spędził, nie więcej miał do roboty.
Chrapały cicho chorych namioty,
nastrój panował raczej grobowy,
czasem się zjawił koń albo krowy.
Natomiast autor tej tu kroniki
poznał „Howerli” zasad tajniki.
(Asia wygrała z nim oraz z Martą
i Pawłem, który kluczową kartą
przyszłą obdarzył był zwyciężczynię.)
Później sprzedawcy jacyś brzoskwinie
tanio sprzedali. Arbuz zielony
chcieli dorzucić, oraz melony.
Stokroć mówiliśmy „Błagodarja”.
Dziwny to czasem kraj, ta Bułgaria.

Gdy w ów nudnawy (według pism trackich)
dzień powróciła ekipa chwackich
zdobywców szczytów, chwycił druh Alek
jedną z brzoskwinek, nie bacząc wcale,
że miał dzień pierwszy próby „pióra trzy”,
kiedy to na jedzenie się patrzy,
ale nie gryzie. Kasia K., która
także podjęła wtedy „trzy pióra”
wytrwała w głodzie. Chociaż gieroja
to z niej nie czyni – na obiad soja
była i przysmak chyba francuski:
makaron w kształcie kaszy – „KlusKluski”.

W wieczór zmieniło się popołudnie,
przyszła więc pora, by w ten najnudnie-
jszy dzień (jak to prawią trackie traktaty)
nieść w inne miejsce wszystkie swe graty,
by gościnności z tartaku kobiety
nie nadużywać. (Hm, toalety
zapchanej przez nas nie liczmy może...)
Krzyś Cz. i Michał w pobliskim borze
znaleźli miejsce pozornie świetne.
Gdy jednak z drugiej zmiany bambetle
ludzie przynieśli (proceder taki,
bo zdrowi chorym nieśli plecaki),
rzekli, że nadto nas widać z szosy.
Światła wygasić i ściszyć głosy
kazali zaraz, przy czym, rzecz prosta,
zakaz ten nie dotyczył kadrostwa,
które nas uciszyło tak walnie –
– głośniej, niż było oryginalnie.

Tu więc, uprzejmy czytelniku,
zostawiam obóz Hordy i Żbików,
kiedy w ciemności, ciszy, niefajnie
rozbija obóz na krowim łajnie.
Jeśli wątpiłeś w me zapewnienia,
że dzień ubogi był w wydarzenia,
w błędzie-ś. Był nudny dzień w N. Machali.
O Malowicy i o Musali,
o psów bezpańskich i pańskich stadach,
o tym, jak namiot się z wiatrem składał,
o tym, czy Kasia sprosta „niemowie”...

... o tym już inny kronikarz powie.22

środa, 9 sierpnia 2006
Napisała Ela Jankowska

Dzień zaczął się od tego, że wachta techniczna musiała wstać rano i złożyć jeden z namiotów Hordy, bo był widoczny z szosy.23 Potem wyruszyliśmy i szliśmy drogą bardzo długo, aż do Bataku. Ja prowadziłam z mapą, a nie było to fajne, bo droga szła sobie, a mapa sobie.24 W Bataku rozwaliliśmy się pod sklepem. Tam zostawiliśmy część mleka w proszku i włoszczyzny, która wchodzi i wychodzi w tej samej postaci. Na tamtejszym bazarze nasi wysłannicy zdołali zdobyć garnek. Potem znowu szliśmy długo po szosie. Pojawił się mały problem ze znalezieniem zejścia z szosy w las. Miało ono być za skrzyżowaniem z czerwonym szlakiem, ale nigdzie nie było żadnego szlaku, a zwłaszcza czerwonego. W końcu jednak poszliśmy w górę przez las, aż doszliśmy do ruin dwóch chatek, gdzie rozbiliśmy obóz. (Później okazało się, że to nie te chatki, których szukaliśmy, ale co tam.) Usiedliśmy na piaszczystej drodze i zaczęliśmy grać w „bar mleczny”. Wtedy to Basia stworzyła nową fantastyczną potrawę: Ö Boże, to ja!”. Ja zaś stwierdziłam, że jestem gołąbkiem. Gra była bardzo fajna. Graliśmy też na choroby (cholera, syfilis, sraczka), narzędzia (WYRZYNAAARRKAAA) i zwierzęta. Wieczorem odbyło się ognisko obrzędowe, na którym Dziabąg został przyjęty do Starych Żbików. Zgodnie z tradycją przehuśtaliśmy go nad ogniskiem. a potem ugasiliśmy go :P. W ramach nadrabiania zaległości przehuśtani zostali też Krzyś Cz. i Alek, a przerzuceni nad ogniskiem Michał, Kasia K. i Alek! Alka przerzuciliśmy tak skutecznie, że okulary mu wpadły do rowu i ja też gdzieś poleciałam. Pod koniec Chimera – strażnik ognia – ułożył krzyż z żaru i kto chciał, mógł czekać, aż ogień zgaśnie. A potem poszliśmy spać. I to już koniec kroniki.

czwartek, 10 sierpnia 2006
Napisał Dziabąg (Adam Mizerski)

Wycieczka na Goliama Siutka.

Zaczęło się normalnie: śniadanie, przepakowanie plecaków (na swetry, kurtki, i żarcie) i lekko opóźnione wyjście. Pierwszą z ciekawych rzeczy był fakt, że domek zaznaczony na mapie, przy którym wydawało nam się, że się rozbiliśmy, był dalej. Potem spotykaliśmy bardzo nieregularne pole skoszone w pasy jak boisko piłkarskie. Pierwsze utrudnienie, na jakie trafiliśmy, to przejście wzdłuż granicy rezerwatu. Niby była jakaś ścieżka, ale bardziej to przypominało przejście na rympał przez las. Potem na szczęście znalazł się szlak prowadzący na szczyt, którego nie było na mapie. I wydawałoby się, że dojdziemy do końca, ale szlak nagle zszedł z drogi i poszedł w las bez żadnej ścieżki. Łatwo się domyślić, że szybko go zgubiliśmy, ale szybko wróciliśmy na drogę, która doprowadziła nas na szczyt. Ze szczytu było widać okolicę naokoło niewiele, to znaczy głównie widać było chmurę, która wisiała na czubkach drzew. Poza tym bardzo wiało i było zimno, więc szybko wpisaliśmy się do księgi wejść i poszliśmy z powrotem.25

Napisał Michał Korch

Całość wycieczki na Goliama Siutkę warto także przedstawić z punktu widzenia naszego, czyli kadry pozostającej w obozie, jako że nasze wrażenia z tej nocy były chyba równie (jeśli nie bardziej) intensywne, co samych wycieczkowiczów.

Otóż ustaliliśmy, gdy grupa wyruszała rano, że zrobiwszy te czterydzieści kilka GOTów wrócą oni najpóźniej koło godziny 23. do obozu. Gdy więc godzina 23. nastała zaczęlismy się lekko niepokoić i oczekiwać ich powrotu lub jakiś wieści.

Pół godziny później rzeczywiście otrzymaliśmy SMSa, którego treść chyba przejdzie do historii... Brzmiała ona tak: ,,Jest ok. Zgubiliśmy się. Nie wiemy co dalej.'' Mimo tego, że początkowe ,,jest ok'' ubawiło nas lekko, nasz niepokój zdecydowanie wzrósł. Postanowiliśmy z Kasią L. nie iść spać aż do ich powrotu.

Oczekiwanie w ciepłych śpiworach w namiocie bez zaśnięcia okazało się jednak niezwykle trudne. Zaczęliśmy grać w słówka. Po pewnym czasie zrobiło się to o tyle skomplikowane, że Kasia zasypiała, gdy ja wymyślałem swoje słowo, a ja, gdy robiła to Kasia. Razem z podaniem słowa musieliśmy więc się szturchać, żeby się obudzić. A to dopiero był początek tej ,,atrakcyjnej'' nocy.

W pewnym momencie, już sporo po pierwszej w nocy, Kasia stwierdziła, że jeśli bylibyśmy w Polsce zadzwoniła by do GORPu. Mieliśmy numer do lokalnych służb ratunkowych, ale (chyba słusznie) uświadomiłem Kasi, że nasi wycieczkowicze mają telefony i sami w razie potrzeby mogą zadzwonić. W rezultacie stanęło na tym, że wysłaliśmy im SMSa z numerem do lokalnego GOPRu, z którego na pewno musieli się bardzo ucieszyć...

Dalsza gra w słówka groziła tym, że zaśniemy na amen, więc postanowilismy po prostu pójść spać, nastawiając budzik na za godzinę. Jednak nie musiał on nas budzić, bowiem zanim to zrobił pojawiła się kolejna atrakcja tej nocy... Zostałem mianowicie obudzony silnym walnięciem łokcia w twarz. Okazało się, że Kasia Kowalska, która spała w naszym namiocie, próbuje go otworzyć, a jej obiad próbuje wydostać się na wolność. O ile obiad wykonał swoje zamierzenia całkiem skutecznie, to zamierzenia Kasi nie powiodły się w pełni i odtąd nasz namiot cuchnął wymiotami.

Zastanawiając się, co zrobić z faktem cuchnącego i zarzyganego namiotu dostaliśmy kolejnego SMSa od wycieczkowiczów, informującego nas, że jeśli w ciągu pół godziny nie znajdą drogi idą spać tam gdzie są. Mieliśmy ze sobą taką dużą trąbę, jakiej używają kibice podczas meczu. Poprosili nas, żebyśmy zaczęli w nią trąbić. Była trzecia.

Olaliśmy więc chwilowo kwestię naszego namiotu, ubraliśmy się jak na wyprawę zimową, wzieliśmy apteczkę i trąbę i poszliśmy na drogę trąbić. Co za surrealistyczny widok to musiał być! Dwoje ludzi po środku górskiej drogi, o trzeciej w nocy, trąbiących z całych sił w czerowną długą kibicowską plastikową trąbę w świetle księżyca!

W końcu dostaliśmy SMSa, że znaleźli drogę. Postanowiliśmy zrobić im herbatę. Rozpalilismy kuchenkę i zagotowaliśmy wodę. Poszedłem do namiotu Agaty i Pawła po szczury. Agata się owszem obudziła i na moje pytanie ,,gdzie jest herbata?'' odpowiedziała bez wahania i chyba w niepełnej świadomości, że jest w przedsionku, nie zadając zbędnych pytań, np. po co ją o to pytam o trzeciej trzydzieści w nocy...

Po czwartej wrócili, zjedli czekoladę, wypili herbatę, powiedzieli, że usłyszeli nasze trąbienie dopiero po tym, jak znaleźli właściwą drogę, a następnie poszli spać. Nas jednak czekała jeszcze kwestia śmierdzącego namiotu. Postanowiliśmy go umyć. Założyliśmy gumowe rękawiczki wzięliśmy butelkę wody i mysliśmy. Butelka się szybko skończyła. Obok walała się jakaś kolejna butelka, więc i ją wykorzystaliśmy... Obłożyliśmy wzystko miętą rosnącą nieopodal i poszlismy spać grubo po czwartej.

Rano przy pakowaniu Iwa, który nosił olej zadał sakramentalne pytanie: ,,gdzie jest olej?'' Dla wygody olej był przelany w zwykła butelkę. Ale nigdzie nie mogliśmy go znaleźć. Po chwili znaleźliśmy odpowiedź -- na naszym namiocie w miejscu, w którym go myliśmy widniała tłusta plama po oleju... Okazało się, że druga butelką, którą myliśmy namiot zawierała olej!... Oczwiście nic wtedy nie poczuliśmy, bo było ciemno i byliśmy w rękawiczkach.

To była chyba najbardziej niesamowita noc w moim życiu...

piątek, 11 sierpnia 2006
Napisał Jędrek Jabłoński

Rano opuściliśmy okolice zamieszkałe przez kosmiczne Zielone Światełko oraz niedźwiedzia (o którym wiemy dzięki jego kupie) i zeszliśmy szukać czerwonego szlaku, którego ostatnio nie udało nam się znaleźć. Nie udało nam się go znaleźć. Rozpoczęliśmy więc Procedurę B, czyli zejście asfaltem z powrotem do Bataku. Znaleźliśmy przystanek busikowy i odkrywszy, że nośność jednego busika jest istotnie mniejsza od 23 podzieliliśmy obóz na dwie grupy. Pierwsza miała jechać najbliższym busikiem, druga po godzinie.

Zgodnie z zauważalną na obozie tendencją niezastanawiania się nad sensem, lecz wyłącznie symboliką czynów, pierwszeństwo mieli przede wszystkim chorzy. Tak więc do nowego, nieznanego nam miasta wysłaliśmy niedomagających, którzy nie dali rady szukać noclegu, a sami siedzieliśmy, nudząc się, grając w seta i Howerlę, czekając na kolejny autobus. Odbyliśmy także udaną próbę gry w „bar mleczny” z filozofami („Schopenhauer, Anaksymenes, Schopenhauer! Anaksymenes! SCHOPENHAUER!!! AŁA!!!”) Gdy już wszystkie gry nam się znudziły, rozpoczęliśmy dyskusję o kreskówkach, której punktem wyjścia było postawione przez Łukasza Burego pytanie „Skąd się biorą Smerfy?”. Busik dojechał spóźniony, a gdy do niego wsiedliśmy, prawie każdy miał na kolanach jakiś plecak lub kobietę :) Podziwiając widoki (fotel, plecak, sufit, włosy koleżanki) dotarliśmy do Welingradu. Tam wyznaczyliśmy ochotnicze grupy operacyjne mające szukać noclegu. Ja znalazłem się w jednej, której celem było zlokalizowanie kempingu. Obok miejsca, w którym był on na mapie, znajdował się sklep. Ekspedientka zapytana o „K-E-M-P-I-N-G” podała nam sok Cappy mówiąc „K-E-P-Y”.

Druga grupa operacyjna również wróciła zwracając kod błędu różny od 0. Dlatego musieliśmy uciekać się do standardowych manewrów – spania na dworcu. Udało nam się nawet otrzymać klucz, dzięki któremu mogliśmy się zamknąć i nie wystawiać wart, ale na szczęście tuż zanim poszliśmy spać, przyszedł bezdomny pan z krzesełkiem, usiadł na nim i nie chciał się ruszyć. Warty przywrócono.26

Podróż pod znakiem wąskotorówki

sobota, 12 sierpnia 2006
Napisał Paweł Dąbrowski

A wszystko zaczęło się od pana z krzesełkiem. On był wczoraj, był i dziś rano. On był, jest i będzie. Tajemniczy pan z krzesełkiem, który w nocy miał czelność dobijać się do naszej poczekalni, a gdy już mógł wejść, zasiadł na swym rozkładanym krzesełku i spoglądał na nas.

A byliśmy w Welingradzie. Z tej oto miejscowości wyjechaliśmy kolejką wąskotorową. Celem podróży była miejscowość o nazwie Septemwri. (A w Welingradzie była ulubiona kasjerka Alka, która sprzedała mu bilety dla 23 osób na tylko 5 blankietach – kompetentna znaczy była.)

Sam przejazd był jak zwykły przejazd pociągiem. Ale był jeden istotny szczegół. Widoki. Cudowne, przepiękne widoki były widoczne z okien, kiedy jechaliśmy przełęczami i zboczami. No wypas normalnie. Dojechaliśmy do Septemwri. Padła komenda „zostawiamy kaszki i mleka”. (Oczywiście tylko część, żeby ich nie nosić.) Teraz, z perspektywy czasu (bo nie ukrywam, że piszę to w Sofii, jakieś 10 dni później) widać, że coś było nie tak, skoro potem nam brakowało tych kaszek i mleka.27 Może dlatego, że nie pozwoliliśmy ich ot tak wyrzucić. Zbyt dobre. Oczywiście, że na poczekaniu zjedliśmy kilka kaszek.

Następna część dnia to przejazd kolejką do Kosteneca. (A ciuchcia toczy toczy swój skład uroczy...) W Kostenecu przesiadka do autobusu, który miał nas zawieźć do Borowca. I udało nam się to.28 Zaszyliśmy się z namiotami gdzieś w lesie nad strumieniem. Z ciekawostek zawodowych, to w „pszczółce” pękł maszt, a po obiedzie był glucik.

I potem nastąpiła chyba najważniejsza część dnia – ognisko obrzędowe. Strażnikiem ognia był Krzysiek Widłak, natomiast drugi Krzysiek – Czapiewski – zakończył z wynikiem pozytywnym próbę na krzyż. Krzyś 1., czyli Widłak, przeżył niezwykły stres, kiedy najpierw ognisko prawie zgasło, a potem (złośliwość ognisk) nie chciało zgasnąć. Ale w końcu dobrze było. Potem szybko do namiotu i spać, w oczekiwaniu na następny dzień – na pierwszy dzień w Rile.

Wędrówka po Rile

niedziela, 13 sierpnia 2006
Napisała Marta Górecka

Rano obudzili nas kosmici. Mieli czerwone trąby i wydawali z siebie przeciągłe ryki i nie było to miłe. Konkurencyjna hipoteza jest taka, że Michał Korch budził nasz namiot, wsadzając doń trąbkę, ale to nie może być prawda. W każdym razie jak już wstawaliśmy, to kosmici znikli, zjedliśmy kaszki i wreszcie (po jakichś 2 godzinach) można było opuścić ten okropny las. Wszystko w nim umierało, brr. Większość drzew usychała, mało co rosło i w ogóle brakowało tylko wycia wilków i nietoperzy, by nakręcić tam „Drakulę 2006: Tym Razem Naprawdę Ostatnie Starcie”. Wyruszyliśmy, przeszliśmy przez Borowec (miasto, które wyglądało, jakby miało więcej hoteli i barów, niż domów), jeszcze kawałek szosą i wreszcie! Prawdziwy szlak! Koniec asfaltu!

Zrobiliśmy zaledwie godzinny postój i zaczęliśmy iść.

Szliśmy, szliśmy, szliśmy... (itd. przez około 45 minut)

Postój. Czekolada.

Szliśmy, szliśmy, szliśmy... (itd. przez około 45 minut)

Nie było fajnie, póki co – ot, taka trochę nachylona droga w lesie. Chwilę po drugim postoju zrobiło się jednak fajniej. Zaczął się prawdziwie górski szlak, drzewa ustąpiły miejsca kosodrzewinie, a szeroka droga stała się przyjemną ścieżką. Szło mi się też o wiele lepiej i do celu – schroniska pod Musałą doszłam niedługo po czołówce naszej grupy. Umościliśmy się na karimatach koło jakichś kamieni i czekaliśmy na ogon pod postacią Zuzy i Mupeta (czy jak to się tam pisze).

Rachunek za nocleg przy schronisku Musała

Okazało się, że możemy rozbić namioty nad jeziorem, co też niezwłocznie uczyniliśmy, nie rozbijając jednak mesy. I to był błąd. Wachta kuchenna zabrała się za robienie obiadu, a my (Jędrek i ja) poszliśmy spać, w myśl zasady: ßą wakacje, trzeba jeść i spać”. W międzyczasie obejrzeliśmy też całkiem urokliwą okolicę oraz dwie (...), w jednej z których nocowali jacyś Polacy. Było ich dwoje, porozmawialiśmy chwilę, nie wiedząc, że będziemy ich w Rile jeszcze parę razy spotykać.

Zrobiło się jeszcze ciemniej, a na niebie pokazały się cudowne gwiazdy, większe i jaśniejsze dla oczu, niż widziane z niższych miejsc (albo to było tylko złudzenie).

A wiatr wiał... Nie tak, jak w „Gloria victis”, zatrzymując się i rozrzucając kryształowe włosy na trawie, ale coraz mocniej i mocniej. Kuchenki nie chciały grzać. Widmo głodu zawisło nad nami. Niedługo dowiedzieliśmy się, że makaron nie wyszedł. Nie chcieliśmy w to uwierzyć i spróbowaliśmy rzekomo nieudanego... czegoś. Wyglądało toto jak jaja jakiegoś obrzydliwego gada, całe oblepione wyschniętymi robalami. Smakowało gorzej, jakby żywicą z mydłem. Zdecydowanie był to najgorszy makaron, jakiego próbowałam.29 Alek kazał zamiast makaronu zrobić kuskus. Swoją drogą, czyżby był to spisek mający na celu zużycie kuskusu?

W każdym razie, po dłuższym niż normalnie czasie w strasznym wietrze, od Loli ubranej w czapkę i rękawiczki dostaliśmy obiad. Bleee. Składał się on z: kuskusu bez smaku, homeopatycznych ilości sosu, niedogotowanej, niedosmażonej i niedoprawionej soi (a ja naprawdę lubię dobrze zrobioną, nawet w warunkach obozowych, soję) no i buraczków (których nie lubię). Ech. Ale to nie koniec porażek tego dnia. Najgorszy obiad obozu był tylko wstępem do strasznej nocy. Wiało coraz bardziej. I bardziej. Zamknięci w namiocie, otuleni śpiworami, co chwilę obrywaliśmy czymś, co spadało z tego śmiesznego mini-hamaka pod szczytem namiotu.30 Chociaż spałam (powiedzmy) w środku namiotu, co chwilę kładł się on na mnie. Brr. I było zimno. I strasznie. I jeden z namiotów Hordy się połamał. I w ogóle. Ja już sobie pójdę.

poniedziałek, 14 sierpnia 2006
Napisała Kasia Kowalska

Dzień dzielił się na dwie przeciwstawne połowy. Punktem zwrotnym był postój na Musale.

Zaczęło się od śniadania, które biedna wachta gotowała bez mesy w zimnie i strasznym wietrze.31 Jak się spakowaliśmy etc, jak zwykle trwało to długo, a w dodatku w wietrze, zaczęło się podejście. Start: Schronisko Musala, 2398 m npm. Trasa: długo, długo, długo stromo, okropnie i męcząco pod górkę. Meta: szczyt MUSAŁA, 2925 m nad poziomem Morza Czarnego, 2971,48 m nad poziomem morza normalnego.

Rachunek za nocleg przy schronisku Grynczar

I w tym momencie zdobyliśmy najwyższy szczyt Bałkanów, Bułgarii i masywu śródziemnomorskiego. Hip, hip, hura! Wreszcie (to znaczy około godziny 13:00). Tu mogliśmy odpocząć, a potem niestety musieliśmy wyjąć mundury i był apel – dostaliśmy znaczki obozowe :) Skrzydełka druhny komendantki stały się dużą atrakcją, szczególnie dla Hiszpanów, których tam spotkaliśmy. Robili sobie nawet z nami zdjęcia. Zjedliśmy coś i ruszyliśmy dalej... i już nie było dużo pod górkę :), tylko najpierw dużo w dół, a potem kilka fajnych szczytów i tak upłynął dzień. Nie udało się znaleźć strumyka, tam gdzie mówiła mapa, więc zeszliśmy w dół do schroniska, fajnego. Rozbiliśmy się nad jeziorkiem i czekaliśmy, aż zastęp Marysi ugotuje nam obiadek. Zimno było, więc szybko zjedliśmy i poszliśmy spać :) I się skończyło...

wtorek, 15 sierpnia 2006
Napisał Paweł Frączak

Nocowaliśmy koło schroniska nad jeziorem Grynczar. Wiele osób pomimo zimnej wody skorzystało z okazji umycia się w bieżącej wodzie przy kranie na zewnątrz schroniska. Około 11 spakowaliśmy się i udaliśmy na przełęcz Dżanka – na główny szlak. Stamtąd po podzieleniu butelek z wodą wyruszyliśmy granią na szczyt Koruč. Drogę urozmaicała nam gra przeprowadzona przez Radara pt. żywa mafia. Już na pierwszym postoju pomiędzy szczytami Kuruč i Straznik unicestwiliśmy pierwszą mafię – Alka. Dalsza droga prowadziła wzdłuż grani przez szczyty .....(nazwa nie do rozczytania), Uran, Czeremnaz, Wapec. Gdy natrafiliśmy na strumyk wypływający z pod szczytu Skulec ku ogólnej radości grupy zatrzymaliśmy się na wcześniejszy biwak, rozbicie obozu. Dzięki temu po raz pierwszy od dłuższego czasu wachcie kuchennej udało się ugotować obiad przed zachodem słońca. W międzyczasie miasto wykryło drugą mafię – Martę, tym samym zwyciężając. Następnie chętni niepełniący wachty kuchennej rozegrali zaskakujące 2 partie Ktulu, obie wygrane przez dobrych miastowych.

środa, 16 sierpnia 2006
Napisała Kasia Lewińska

To był piękny dzień. W sumie słońce świeciło jak co dzień, ptaszki ćwierkały, kwiatki rosły (no dobrze, może trochę przesadzam z tymi ptaszkami, bo chyba z braku drzew nie bardzo miały na czym ćwierkać), w każdym razie nawet kaszka śniadaniowa miała swoje coranne tendencje wywrotowo-wolnościowe, jednakże dzień ten miał w sobie coś wyjątkowego: był to pierwszy w Rile DZIEŃ STAŁY.32 Co oznaczało, że łojanci idą na długą wycieczkę, inni chętni na krótszą, a lenie patentowane, o... przepraszam – poprawniej: osobniki pragnące wypocząć po trudach wędrówki – zostawały w obozie, odsypiając, odśpiewując, odpiorąc, odczytując i co tam jeszcze. Dłuższa wycieczka (w składzie: Agata, Ela, Alek, Dziabąg, Iwa, Krzyś, Paweł F. i Paweł D.) z krótszą (w składzie: Asia, Basia, Kasia B., Kasia L., Marysia, Albert, Krzyś Cz., Radar) wyruszyły razem i wspólnymi siłami zdobyły liczący 2691 m npm. kamienisty szczyt Kanaraty33 – jak się potem okazało, najwyższy szczyt środkowej Riły, ha! :) Na szczycie znaleźliśmy maszynkę do produkcji kamieni, z którą nie omieszkaliśmy się sfotografować34 (patrz: galeria), popatrzyliśmy na Malowicę i trasę dnia następnego i ruszyliśmy w dalszą drogę, bo oto krótsza wycieczka postanowiła się przeobrazić w wycieczkę średnią i zdobyć następny wierzchołek. Twardziele poszli na Pystri Słop (2683 m npm.), tym razem nie biorąc ze sobą latarek, aby nie prowokować późnych powrotów po ciemku, a średnia wycieczka zeszła do niebieskiego szlaku, mając nadzieję, że doprowadzi on do ścieżki obozowej. Niebieski szlak okazał się bardzo zabawny – oznakowany był słupkami tak, że owszem, spod jednego widać było następny, lecz drogi między nimi jak na lekarstwo. Brakowało tylko napisu: „Turysto! Chcesz iść szlakiem? Wyznacz go sobie sam!” Cóż było robić? Wyznaczyliśmy go sobie sami, klucząc między skałami, strumykami i przepaściami :) itp., a co poniektórzy z nas w tak zwanym międzyczasie widzieli nieistniejące żółwie (konkretnie Albert ;). Gdy myśmy sobie wracali, łojanci wspinali się po kamienistej grani z łańcuchami i na szczęście nie pospadali (jak dobrze, że tego nie widziałam...) Po powrocie można było odbyć orzeźwiającą kąpiel w obozowym rączym strumieniu i pobyczyć się, a gdy twardziele szczęśliwie (i wcześnie) powrócili, zastęp Krzysia W. „Łanie” zabrał się za obiad, który to posiłek, uwaga, uwaga! – był gotowy po jasnemu! Nawet prace nad blokiem czekoladowym skończyły się przed zachodem! Po zachodzie natomiast w mesie zrobiliśmy obozowy kominek (na 23 osoby, hu, hu!; zmieściliśmy się, w końcu „warunki tylko warunkami”!35), na którym chustowany był Paweł Frączak! (Gratuluję, Pawle! Jesteś wielki, wspaniały i bardzo się cieszę! :). No i czas było iść spać, choć niektórzy zasypiali jak niepyszni, bo kwatermistrz nie pozwolił skonsumować bloku, choć obiecał...

czwartek, 17 sierpnia 2006
Napisał Chimera (Łukasz Kotlarski)

Wbrew prognozom, a ku niekłamanej rozpaczy wszystkich noc z dnia 16 na 17 sierpnia nie przyniosła deszczu. Ranek był, jak zwykle, ohydnie mokry, ale nic ponad miarę. Opuściliśmy więc przełęcz w okolicach Kanaraty zmierzając ku Dolinie Rybnych Jezior. Droga przedstawiała się skaliście niczym dusza wujka Euzebiusza (czy jakoś tak). Pośród kamiennych bloków wypadł nam postój. Tam też doszło do dzielenia bloku, czekoladowego, dla odmiany. Siedliśmy więc na blokach blok pogryzając. Niektórzy tęsknili za własnymi blokami, a ktoś miał nawet w plecaku blok rysunkowy. Blok wschodni, na szczęście uległ rozpadowi, dzięki czemu w schronisku Ribni Szera położonym poniżej mieliśmy okazję spotkać niemieckich turystów. To nie oni jednak przykuli od razu uwagę grupy, a trzy szczeniaczki, z których dwa walczyły zajadle o skarpetę w chwili naszego przybycia. Nieznane mi są jej dalsze losy, ale co do antagonistów, to napisać mogę, iż utonęliby niechybnie pośród pieszczot i uścisków, gdyby nie triumfalny okrzyk, który nagle przeszył powietrze: Zupa! Ten to specjał sprawił nam wówczas wielką radość stanowiąc również miłą przerwę w kaszkowo-sojowej codzienności. Oczywiście w innych okolicznościach każdy, kto podałby podobny blady wywar szanującemu się klientowi zmuszony by został do popełnienia rytualnego seppuku przy użyciu łyżki.

Na część grupy zupa wywarła zgubny wpływ i obudziła w niej dzikie żądze. Z tego powodu doszło do prawdziwej orgii na bazie salami, sałatki szopskiej, napojów gazowanych i, o zgrozo, chleba. Wspomnienia tychże specjałów pozostały jeszcze w umysłach i układach trawiennych, gdy opuszczaliśmy Dolinę podchodząc wśród błota, splątanej kosodrzewiny, much, komarów i innego plugastwa, by przejść przez Popowokapski Perewał. Droga stała się przyjemniejsza, kiedy wspomniane niedogodności ustąpiły na powrót blokom skalnym. Rychło jednak okazało się, że skrajność w żadną ze stron nie jest dobra. Uzmysłowiła nam to grań, którą biegł szlak. Kolektywnie stwierdzono, że stanowiła ona świetną okazję do utraty życia.36 Z racji, iż innej drogi nie było, ruszyliśmy tuż pod grzbietem grani. Niepokój potęgowało nagłe zniknięcie widocznego w oddali samotnego turysty idącego tym samym, co my, szlakiem. W końcu jednak udało nam się pokonać trasę bez wstawek dramatycznych i popisów kaskaderskich. Tak zeszliśmy, po stromiźnie wprawdzie, ale bez przygód do schronu turystycznego Kobilino. Na progu drewnianej chatki powitał nas zdezorientowany lekko turysta w średnim wieku. Przygładziwszy dres i włosy, których nie miał, udał się w swoją stronę. Wewnątrz schronu pozostawił jednak swój dobytek zaznaczając tym samym, iż niebawem wróci. Koniec końców obóz rozbito nieopodal wśród błotnistych potoczków, a pod znakiem „Zakaz biwakowania”. To miejsce odznaczało się również obecnością szczeniaczków, tyle, że znacznie wyrośniętych. Koegzystencję ułatwił fakt, że przepłaszał je rytualny taniec oparty w głównej mierze na schylaniu się.

W porze obiadu okazało się, ze padliśmy ofiarą bezecnej zdrady. Wyszło mianowicie na jaw, iż wbrew poprzednim pieniom dysponujemy jeszcze środkami do nadawania soi smaku. Krótka ta burza minęła jednak dość szybko. Wszyscy udali się na spoczynek i tak minął obozu poranek i dzień siedemnasty. Po prawdzie okazało się, ze wyrośnięte szczeniaczki zemściły się w nocy okrutnie, ale było to udziałem dni następnych i nie moja rzecz to opisywać.

piątek, 18 sierpnia 2006
Napisała z konieczności Marysia

Ponieważ czystym przypadkiem mamy dwa opisy dnia następnego, a żadnego dotyczącego tego dnia, to coś opowiem.

Dzień zaczął się od tego, że udało się stwierdzić, że przemiłe pieski, które odwiedzały nas już dnia poprzedniego, dobrały się do naszych torebek z sosami i próbowały je otworzyć. Co nie do końca wyszło, ale torebki nie wyglądały już jak nowe. Po śniadaniu się spakowaliśmy i ruszyliśmy dość szybko – plan był taki, że zatrzymamy się niedaleko, koło sensownego strumienia przecinającego szlak, żeby się umyć i zaopatrzyć w wodę na dalszy ciąg dnia. Zaczęło się więc dość leniwie, bo postój przy strumieniu się przeciągał, a potem szliśmy jakimś zboczem, ścieżka biegła łagodnie pod górę. Do pewnego czasu... Zatrzymaliśmy się koło jeziorek, jeśli dobrze pamiętam, a potem ruszyliśmy ostro pod górę. W sumie podejście było niezbyt wysokie, ale strome i przez to męczące, a zaraz po nim okazało się, że będziemy iść po wielkich kamieniach, z pomocą lin (to chyba ten kawałek szlaku powoduje, że zimą trasa jest zamknięta...) Dla mnie to był bardzo przyjemny fragment trasy – takie chodzenie wymagające myślenia i kombinowania, jaką drogę najlepiej wybrać. Ale nie wszyscy byli zachwyceni.

Za to później schodziliśmy do doliny z całkiem dużym jeziorkiem i widok z góry na lustro wody w niesamowitych barwach zieleni i błękitu był wspaniały. Nad jeziorem, gdzie zatrzymaliśmy się na długi postój, stało kilka wielkich głazów (wysokość ponad 2 m). Kilka mniej zmęczonych i bardziej niecierpliwych osób potraktowało to jako świetną okazję do uprzyjemnienia sobie odpoczynku i zaczęło wspinać się na nie. Niestety, wchodząc nie wiedzieliśmy, że zejść będzie trudniej. W kilku przypadkach znalezienie właściwej drogi na dół okazało się nietrywialne, ale nikt nie został uwięziony na górze ;) Dalej szliśmy jeszcze kawałek w miarę płasko, nie mogąc doliczyć się strumyków na mapie i przez to robiąc kolejny postój w kilku różnych miejscach i podzbiorach (aczkolwiek jak wachta żywieniowa zarządziła spożywanie muesli i czekolady, to prawie udało nam się scalić grupę).

A na koniec czekało nas makabryczne zejście do schroniska pod Malowicą, które to zejście kolana niektórych zapamiętały na długo... Niewątpliwą zaletę schroniska stanowiły toalety w stylu europejskim, tzn. nie dziury w ziemi – po prostu luksus. Trochę większe wątpliwości budzi natomiast sprzedawane tam jedzenie, nie ze względu na jakość (standardową), ale ponieważ wywołały długą, gwałtowną i namiętną dyskusję w sferach kadry i okolicach, na temat tego, jak ma wyglądać obiad – czy ma być kupiony, czy zrobiony, dlaczego, dlaczego nie i dlaczego jeszcze inaczej. I tak dalej.

Rozbiliśmy się między kilkoma rozgałęzieniami kilku strumyków. A Kasi Bąk udało się dogadać i wynająć pokój w schronisku na noc. Obiad w końcu powstał, a nawet również glucik, o ile dobrze pamiętam. I prześliczne gwiazdy były. Dobranoc :)

sobota, 19 sierpnia 2006 (wersja pierwsza)
Napisał Michał Korch

Pieśń o obozie (tytuł oryginału: La Chanson de Camp)

I

OBÓZ NASZ WSPANIAŁY całą ciemną i długą noc aż po poranek spędził pod schroniskiem Malowica. Nie masz człowieka, który by tej nocy nie przyłożył swojego lica do śpiwora, nie masz śpiwora, w który nie był otulony tej nocy człowiek. Aż w końcu nadszedł świt z dawna oczekiwany i cały obóz wstał na śniadanie przygotowane wprzódy przez wachtę. A był to osiemnasty już dzień obozu.

II

CAŁY OBÓZ WSTAJE NA ŚNIADANIE i myśli sobie skrycie, że kaszka, którą zje, będzie wypływać mu uszami. Cały obóz, z nielicznymi niechlubnymi wyjątkami, zjadł kaszkę na śniadanie i zagryzając suszoną, pomarańczową jak mocz po buraczkach morelką poszedł się pakować. Ale pakowanie szło im opornie.

III

PAKOWANIE IDZIE OPORNIE, albowiem ci, którzy zjedli kaszkę czują, że zbliża się ich kres. Obóz czuje, że kaszka wypływa mu uszami. Próbuje wstać na nogi, ale wysiłek okazuje się zbyt wielki i obóz omdlewa. Jak co ranka po zdradzieckiej kaszce obóz omdlewa i się nie pakuje wcale. Obóz czuje, że oczy mu zachodzą mgłą.

IV

TA – CI TO KATARZYNA O ZAWOŁANIU LOLA była ich dowódcą. Lecz ona też zjadła kaszkę a jej kolana wychodziły jej uszami po wczorajszym zejściu. Oczy jej zachodziły mgłą i mimo zaćmionego kaszką umysłu zdecydowała, że cały obóz ma iść dalej. O jakże wielce brzemienna w skutkach i ważna była ta decyzja!

V

WAŻKĄ DECYZJĘ PODJĄWSZY Katarzyna kazała im się pakować. A oni czuli, że koniec jest coraz bliżej. Ocknąwszy się zaczęli się pakować. A szło im to przecież niezwykle ciężko albowiem kres obozu był coraz bliżej.

[...]37

XIII

OBÓZ IDZIE DO SCHRONISKA i tam załatwia potrzeby swoje. Toaleta w schronisku nie jest dziurą w ziemi, a w barze sprzedają zupę, rogaliki seven days, coca colę i kawę, czyli produkty z cywilizowanego świata. Z produktami z cywilizowanego świata obóz nie stykał się dawno więc łaknął ich bardzo i namiętnie.

XIV

WTEDY OBÓZ ZASPOKAJA POTRZEBY SWOJE, a następnie wyrusza w górę doliny. Dolina była szeroka i stroma. Obóz, choć kres jego blisko, z odwagą wspina się przez Pierwszy Taras tracąc schronisko z oczu. Przez kamienie i strumień huczący pomiędzy nimi stromym szlakiem obóz wspiął się w końcu pokazując ogromną wrodzoną odwagę i wytrwałość. Albowiem nie prosto było tego dokonać z ciężkim ładunkiem na plecach.

XV

A KAŻDY Z NICH WNOSI TAKŻE ciężki ładunek na Drugi Taras. Dolina choć szeroka groźnie i majestatycznie piętrzyła się przed nimi. A mięśnie ze zmęczenia już im wychodziły uszami. Nawet najbieglejsi z nich we wspinaczce zatrzymali się przed czasem u kresu doliny robiąc postój nad brzegiem śpiewającego pieśni, zimnego jak lody śmietankowe strumienia, który spływał stromo w dół.

XVI

MYŚLĄ TEDY, CO CZYNIĆ DALEJ, albowiem dolina zamyka się stromymi jak nóż skałami i widok ten wcale nie jest im przyjemny. Jednak dzielna i mężna komendantka daje hasło do wymarszu i wszystki stromym szlakiem pną się setki metrów w górę, choć pot im kapał z czoła strumieniami. Albowiem szlak był bardzo stromy i kamienisty, słońce grzało, a plecaki były ciężkie. Ale choć pot wylewał się wszystkim uszami to jednak doszli po godzinie ciężkiej trasy nad jezioro Elenskie, które było ponad dwieście metrów nad doliną.

XVII

NAD JEZIOREM ELENSKIM WIĘC ODPOCZYWAJĄ, choć wytrwały Paweł pobiegł do przodu dalej nie czując zmęczenia. Jezioro kusiło przyjemną kąpielą, ale cały obóz oparł się złowrogiej pokusie w przeciwieństwie do dwóch kaczek38 i kilku innych turystów, którzy zażywali lodowatego chłodu. A więc po krótkim odpoczynku i kanapce z nieprzyjemnym bułgarskim chlebem rozpływającym się jak kupa ruszyli dalej. Ruszyli dalej szlakiem idącym w prosto górę przepaści.

XVIII39

SZLAK BYŁ STROMY i PLECAKI CIĘŻKIE, ale oni szli, a pot wylewał im się uszami. Było stromo ale oni szli. Szli i szli, a pot wylewał się uszami. Aż w końcu osiągnęli grzbiet. Grzbiet był wysoki i nieosiągalny, ale oni go osiągnęli. Wielka była ich radość z tego powodu. A jeszcze większa, gdy w dolinie po lewej tysiąc czterysta metrów niżej zobaczyli cel swojej wędrówki – Monastyr Rilski. Pokonawszy ostatnie metry grzbietem stanęli na z dawna oczekiwany postój. A pokonali już przecież prawie 800 metrów w górę od schroniska. Pokonali 800 metrów i siedli by odpocząć i radować się swoim osiągnięciem. Sami najdzielniejsi i ci z tych, którzy nie zostali ranni w uprzednich zmaganiach, jako zwieńczenie swoich trudów zdobyli szczyt Malowicy sięgający chmur. Stojąc tak na wysokości 2729 metrów nad poziomem morza Czarnego rozmyślali i radowali się swoim trudem. A pot im wyciekał uszami.

XIX

IDĄ TERAZ NA DÓŁ NA PRZEŁĘCZ, by znaleźć miejsce na nocleg. Ale studni opisanej w przewodniku nie można było znaleźć. Malowica z boku wyglądała jak wielki żółw, któremu obcięto uszy ociekające mózgiem. Ale studni nie było. Było za to źródło, ale smakowało ziemią. Wiało, jakby dmuchał ogromny olbrzym. Więc wszystkich ogarnęło zimno i strach.

XX

WÓWCZAS WSZYSTKICH OGARNIA WIELKI STRACH, że wiatr może połamać maszty namiotów, ale dzielni i bohaterscy Alek i Michał znaleźli miejsce, w którym wiało mniej i wszyscy mogli odetchnąć z ulgą. Kamień spadł im z serca. Rozłożyli swe niebieskie i wyraźnie niebieskie namioty na tym miejscu i przenieśli się na trochę myślami w niezwykłe, dzikie i bohaterskie czasy Dzikiego Zachodu. Wcielili się w Indian i dobrych ludzi, ale największym sprytem tego wieczoru okazali się bandyci.

XXI40

JEDZĄ WIĘC OBIAD przygotowany przez wachtę przeklinając soję – ich chleb codzienny. Nawet wobec braku przypraw innych niż kminek, ta pogańska przyprawa nie została przez dzielną i nieustępliwą wachtę użyta. Po sutym posiłku wzmacniającym ciała i wytrzymałość dzielnych mężów i kobiet oraz po krótkiej bitwie o gitarę, którą potomność powinna czym prędzej zapomnieć, wszyscy udali się na zasłużony spoczynek w namiotach pod niebem, które były rozgwieżdżone. I tak zakończył się dzień naszego wielkiego i dzielnego, wykazującego się bohaterstwem, niestrudzonego obozu.

Tu kończy się pieśń, którą Michał pisał...

sobota, 19 sierpnia 2006 (wersja druga)
Napisała Kasia Małys

Dzisiejszy dzień zapowiadał się bardzo ciężki. Mieliśmy iść ciągle pod górę i pod górę, nie wiadomo było, czy wszyscy przeżyją. Po porannym umyciu się w cudownej schroniskowej łazience wreszcie wyruszyliśmy w ciężką drogę. Po pierwszym postoju odezwały się kolejne kontuzje, poszliśmy jednak dalej. Droga była ciężka, no i oczywiście cały czas pod górę. Paweł F. Jak zwykle szedł jako pierwszy. Udało mu się nawet przegapić postój, co w rezultacie przedłużyło nasz odpoczynek, ponieważ musieliśmy na niego czekać aż zejdzie z góry. W końcu udało nam się dotrzeć do miejsca, z którego chętni udali się na Malowicę. To był koniec straszliwie ciężkiej drogi po stromych górach. Zaczęliśmy więc schodzić w dół w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Po krótkiej chwili schodzenia, umilanej śpiewaniem znaleźliśmy przyjemne miejsce nazwane przez niektórych „wichrowym cypelkiem”. Nie wiało tam aż tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Wachta kuchenna zabrała się za robienie obiadu i po raz pierwszy udało się go zrobić i zjeść w świetle słonecznym, a nie w ciemności.41 W międzyczasie rozegraliśmy partie Ktulu. Niestety wygrali bandyci, chociaż my – Indianie – byliśmy bardzo blisko. Po zjedzeniu kiślu poszliśmy spać myśląc o jutrzejszym dniu, który mieliśmy spędzić na ciągłym schodzeniu, w dół i w dół.

niedziela, 20 sierpnia 2006
Napisał Iwa (Piotr Iwiński)

Jezu jak tu pięknie. Jezu jak tu pięknie – odpowiedziało echo.

Iii haaa iha ihaa – odpowiedziały galopujące konie z drugiej strony przełęczy.

Spadaj stąd – odpowiedziała Malowica. I tak rozpoczął się ostatni dzień w górach.

Poranek jak poranek. Wstać, przeciągnąć się, zrobić przedziałek i fajrant.

Wstaliśmy wcześnie raniutko, a wyszliśmy jak zwykle w południe. Start był ostry pod górę (jak zwykle, gdy trzeba schodzić, jest pod górę). Po drodze standardowe rozmnożenie butelek z wodą – wszyscy mieli wodę a butelki leżały do zabrania. I ruszyliśmy najpierw powoli
pod górę jak zwykle
potem przełęczą wprost
i tak powoli spokojnie w dół pomalutku nam się jakoś szło
aż się zaczęło zejście
na maxa...
Uff.42 Przerwa. Czekolada. Muesli. Biocorn. I co tam jeszcze kwatermistrz miał.
I luuu
cała naprzód – tzn. w dół
Jest. Już widać nasz cel – Rilski Monastyr. Ale, ale...
i tu znów w dół...
i po drodze????? Niespodzianka! „Strumień cicho szumi w dole i z drzewami gada, żeby czar tych dni powrócił, czy jest na to rada”, bo oto właśnie z łezką w oku spoglądamy za siebie na ostre piękne kamieniste szczyty. Jezu jak tu pięknie. I siup do strumienia na szybką kąpiel i powrót do cywilizacji. Pierwsze ciepłe pieczywo, gorące bułeczki i zwiedzanie monastyru. Jezu jak tu pięknie. Tak jak na zdjęciach i pocztówkach. Wspaniały ikonostas, piękne, kolorowe malowane sceny biblijne, na ścianach portrety świętych – naprawdę fajne. Klekot klekot stuk puk stuk puk klekot klekot stuk puk stuk puk... 16:50 a tu pop chodzi wokół świątyni i rosochatką wali w deskę. No i znów kuuulbaaczyć! i do autobusu. I tak tradycyjnie Kasia L. popsuła imprezę. Czas do domu. Dzięki uprzejmości kierowcy załadowaliśmy się do pekaesu i jak zwykle na dworzec na ziemię i spać do rana.

Ale, ale zbyt pięknie by było, gdyby się tak skończyło... Zostaliśmy z dworca bestialsko usunięci i nie pomogły lamenty, płacz i prośby. Wylądowaliśmy przed dworcem. Życie jest piękne. W zamian były bułgarski student w Polsce (2 lata na AWF, skończył w barze w Błagoewgradzie na stacji) poczęstował nas (...dziwna nazwa, brzmiała mniej więcej kjuszta...). Każdy dostał po pół kanapki z ichnim kotletem mielonym (dobre bo ciepłe i na dodatek mięso) a na obiad około 22 niespodzianka: pyszny ugotowany i nierozgotowany ryż z sałatką (pomidor, ogórek, cebula) – no po prostu raj w gębie – iiiiii?!?!?!?!?! Siurpryza: do tego kurczak pieczony, prawdziwa poezja smaku, raj dla kubków smakowych po... (nie powiem czym). Niestety nasze obkurczone żołądki nie pozwoliły nam na długą biesiadę smakową. Szybko zjedzony obiad i lulu, paciorek i spać. Myślałby kto, że tak się stanie. Na zakończenie dnia odbyła się długo oczekiwana, niestety ostatnia świeczka. Po podsumowaniu dnia układamy się spać... Ha ha! Wspomniałem, że wyrzucili nas z dworca. A więc śpimy na peronie i tu co chwila truuu piiiiii uuuuu prawdziwa kakofonia dźwięków przejeżdżających i pędzących lub stających pociągów.
Zasnąłem...

W murach wielkiego miasta

poniedziałek, 21 sierpnia 2006
Napisała Asia Panecka

Pierwsze, co mogę powiedzieć o pamiętnym dniu 21 sierpnia roku 2006 to: rozpoczął się zdecydowanie zbyt wcześnie. Wszystkie znaki na niebie (ciemno) i ziemi (stado powoli snujących się cieni, potykających się o własne nogi, śpiwory itd.)) wskazywały, że godzina 5:00 nie jest właściwą godziną do wstawania. W czasie długotrwałego powrotu do przytomności, w tempie jak zwykle zróżnicowanym, zebraliśmy się z jakże wygodnego peronu (pierwszego?) dworca w Błagoewgradzie, każdy w mniej więcej jeden kawałek, i wyruszyliśmy w dalszą podróż pociągiem do Sofii. Drogę w większości przebyliśmy w stanie snu/półsnu/wegetacji – z mojego punktu widzenia jedynym wartym zapamiętania wrażeniem z tych kilku godzin był wyjątkowy wschód jasnozłotego słońca (niestety nie umiem przekonująco opisać). Około 9:00 przybyliśmy na sofijski dworzec, który miał być miejscem naszego postoju na cały rozpoczynający się właśnie dzień. Miejsce öbozowiska” było całkiem w porządku, oprócz monotonnego głosu wydobywającego się z dworcowych megafonów, przeprowadzającego ciągle jakieś tajemnicze odliczanie (zliczanie? gołębi na dachu dworca?), co było lekko frustrujące szczególnie dla przysypiających osobników pełniących wartę.

Po szczęśliwym zakończeniu służby mającej na celu zachowanie integralności obozowego bagażu wyruszyłam na swoja Pierwszą Wyprawę – zwiedzanie Sofii (wyprawa odkrywcza43 w towarzystwie Kasi K.). Z dworca do centrum wiedzie szeroka ulica Kniagina Maria Luiza (wystąpiły pewne kontrowersje związane z płcią patrona/patronki owej arterii komunikacyjnej.44 Po drodze należało uważać, aby nie wpaść w „czarne wrota piekieł”, z których unosił się iście piekielny zapach [dla niewtajemniczonych: ciemne i brudne przejście podziemne]. Liczebność populacji obozowej pozostała niezmieniona (stan 23/23), stąd wniosek, że jakoś wszystkim się udało uniknąć niebezpieczeństwa. Dalsza trasa już nie była tak groźna [z wyjątkiem kierowców, których lokalnym zwyczajem jest tutaj przyspieszać na pasach na widok pieszego, oraz potwornych, pędzących z „zawrotną” prędkością tramwajów – strzelających iskrami i niepokojąco piszczących hamulcami45]. Wbrew przewodnikowi Pascala, nikt z nas nie spotkał w Sofii 30 tyś. sfory dzikich, żądnych krwi bezpańskich psów (przynajmniej nikt mi się nie chwalił),46 ale to pewnie dlatego, że mieliśmy niesamowitego pecha. Za to, zamiast psów, [na pocieszenie] było niespodziewanie dużo lwów.

Drogę do centrum urozmaiciła nam również wizyta w banku, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że Bułgarzy lubią komplikować sobie życie (a przynajmniej turystom). A mianowicie chodzi mi o wymianę pieniędzy, która odbywała się następująco: najpierw Pan Ochroniarz szczęśliwie rozumiejąc o co nam chodzi, wskazuje nam okienko po lewej stronie w jednej części banku. Z niewielkimi problemami dogadujemy się z panią z okienka w sprawie wymienianej kwoty. Następnie... o nie, nie! – nie dostajemy w zamian bułgarskich lew – byłoby zbyt prosto i nieciekawie. Kasjerka wysyła nas na drugą stronę banku do innego okienka, gdzie inna Pani stempluje papierek i prosi o paszport i ...o, nie , nie! – i znowu nie dostajemy oczekiwanej kasy. Pani zza lady kieruje nas z powrotem do poprzedniego okienka i ... uff, tam nareszcie dostajemy upragnione lewy. Po szczęśliwym zakończeniu tej trzymającej w niepewności procedury człowiek zaczyna bardziej cenić bułgarską walutę.

No więc, wracając do [a właściwie: sięgając] celu naszej wyprawy, po przezwyciężeniu wszelkich przeszkód i niewygód [uszkodzone stopy, kolana, inteligencja (z powodu niewyspania, żeby nie było domysłów, i tylko w moim przypadku) itp.], przed nami pojawiło się nagle centrum Sofii... Hmm.. a właściwie, to może nie tak nagle, bo sofijskie śródmieście nie odcina się specjalnie od reszty miasta. Szczególnie zwraca uwagę brak jakichkolwiek wieżowców. Centrum przypominało mi trochę warszawski plac Konstytucji (monumentalne budynki: Sheraton, Dom Partii i inne podobne) z powtykanymi losowo staromiejskimi zabytkami. O tej „losowości” świadczy zarówno lokalizacja małej cerkiewki Petki Samardżijskiej, której dach wystaje z przejścia podziemnego prawie na środku skrzyżowania, jak i usytuowanie Rotondy sw.Georgi na dziedzińcu hotelu Sheraton. Brak tu właściwie Starego Miasta, takiego, jakie mamy chociażby w Warszawie.

Spacerując po śródmieściu, odwiedzałyśmy kolejne cerkwie i przychyliłabym się do opinii Kasi, że faktycznie większość z nich jest wszędzie taka sama (przynajmniej na pierwszy rzut oka): przytłaczające wnętrza, ciemne ściany całkowicie pokryte bizantyjskimi freskami, wielka kopuła nad ołtarzem i obowiązkowo opływający złotem ikonostas. Chociaż akurat w Sofii są również takie, które wyłamują się z tego schematu. W najstarszej Rotondzie sw. Georgi można zobaczyć na ceglanych murach resztki bardzo starych fresków. Podobnie cerkiew sw.Sofia jest dosyć niestandardowa – zbudowana na planie krzyża greckiego ceglana budowla o przyjemnym, dość jasnym i chłodnym [:)] wnętrzu. Warto też wspomnieć o charakterystycznym soborze Aleksandra Newskiego, który, dla odmiany, również nie jest całkowicie zamalowany freskami, częściowo wyłożony marmurem i można w nim podziwiać wielkie, dosyć ciekawe kandelabry.

Niedaleko wejścia do soboru jest całkiem sympatyczny pchli targ, chociaż w zasadzie można tam kupić głównie jakieś pohitlerowskie „wykopaliska” w rodzaju: tabakiery, papierośnice, swastyki itp. (ale i tak całkiem fajny).

Ale nie samymi wrażeniami estetycznymi żyje człowiek. Jeśli chodzi o bardziej przyziemną, ale równie ciekawą, stronę miasta (nie, nie będę opisywać publicznych toalet), to najbardziej niesamowitym miejscem w Sofii jest Żenski Pazar. Najbardziej mnie urzekło, że są tam tony owoców, które w dodatku można kupić po nieprzyzwoicie niskich cenach, jak na polskie warunki. Po ciężkiej „rilskiej” diecie makaronowo-sosowo-ryżowo-sojowej pierwszą moją myślą było: Kupię WSZYSTKO! WSZYSTKO! Wprawdzie (może i na szczęście) nie udało mi się zrealizować tego marzenia, ale zakupy przysporzyły mi dużo radości (maliny!!!). Wśród innych bazarowych towarów powodzeniem cieszyły się też ostre papryczki, które znalazły nie tylko amatorów, ale i degustatorów, którzy urządzili na bazarze całkiem niezłe przedstawienie (chyba należy to zaliczyć do gatunku: tragikomedia). W każdym razie sprzedawcy z okolicznych stoisk wykazali wielkie zainteresowanie i chyba dobrze się bawili. [Wyglądało bardzo realistycznie, ale na szczęście obyło się bez rzeczywistych ofiar.]

Pozostając nadal przy temacie sofijskiego handlu, ale opuszczając bajeczny Żenski Pazar, sympatyczne wrażenie wywołała u mnie wizyta w jednym ze sklepów turystycznych w centrum. Nieoczekiwanie okazało się, że sprzedawczyni mówi po polsku, i to nawet całkiem składnie.

Prawie bym zapomniała wspomnieć o najważniejszym: w Sofii dostaliśmy całe 8 lewa na obiad we własnym zakresie. Od razu po zgarnięciu tej oszałamiającej kasy, udaliśmy się w celu zużytkowania jej we właściwy sposób. Udaliśmy się do wcześniej wypatrzonego przeze mnie baru z rdzennie bułgarskim jedzeniem. Wybraliśmy jedną z wystawionych za szybką potraw (o niestety nieznanej mi nazwie). Tajemnicza potrawa okazała się trochę zimna, ale nawet zjadliwa, mimo że składała się głównie z ryżu (niestety).

Tym miłym akcentem kończę mój kawałek wyprodukowanej w pocie czoła kroniki (reszta rękopisu zaginęła w podejrzanych okolicznościach). A reszta wspomnień wykasowała się z mojej uszkodzonej pamięci tymczasowej.

Ręki sobie nie dam uciąć, ale pewnie c.d.n.

„[...] i wracam do siebie żelazną koleją.”

wtorek, 22 sierpnia 2006
Napisał Krzyś Widłak

Dzisiejszy dzień miał być naszym ostatnim w Bułgarii. Od czasu, jak w ciągu 48 godzin od przekroczenia granicy nie zameldowaliśmy się, ciągle uciekamy.

Wczoraj cudem przetrwaliśmy Sofię – chyba tylko dlatego, że rozproszyliśmy się po całym mieście. Dziś rano o 5, żeby jeszcze pod osłoną nocy, wysiedliśmy w Iwanowie. Iwanowo to małe miasteczko, które słynie z wykutych w skale cerkwi. Aby dać nam chwilę odpocząć, komendantka postanowiła, że idziemy spać na dworcu. Zostaliśmy wyrwani ze snu przez jakiegoś pracownika kolei godzinę później, gdyż nie spodobało mu się, że śpimy – choć siedzieć w poczekalni mogliśmy.47 Na szczęście zwykły obywatel nie wiedział, kim jesteśmy. Po śniadaniu, by znów nie być widocznymi jako całość, część z nas została z plecakami, część poszła zwiedzać cerkwie. Z braku czasu widzieliśmy tylko jedną, aczkolwiek piękną, z malowidłami przedstawiającymi sceny z Ewangelii na ścianach. Dla niepoznaki Michał mówił po rosyjsku, ale i tak pan przewodnik zorientował się, z kim ma do czynienia, ale niestety nie mógł nic zrobić. Opowiedział nam za to, że jest tu około 40 cerkwi, z czego kilka udostępnionych do zwiedzania. Mnisi żyli tu (chyba) w XIII wieku. W czasie drogi mieliśmy za zadanie wymyślać sobie fikcyjne osobowości – żeby się nikt nie zorientował, nazwaliśmy to grą „Botticelli”. Po zwiedzaniu zostałem z Alkiem i Dziabągiem wysłany wcześniej, by przygotować nam grunt w Ruse, gdzie przekraczaliśmy granicę. Z zadania wywiązaliśmy się doskonale – działając w dwóch miejscach opóźniliśmy pociąg o 4 godziny, przez co celnicy nie sprawdzali nas dokładnie. Przy okazji pozbyliśmy się wszystkich lew. Tak więc po godzinie 20 szczęśliwi wymknęliśmy się z Bułgarii! Dalej po kolacji zmorzył nas sen, co z chęcią przyjęliśmy.

Madziarska stolica

środa, 23 sierpnia 2006
Napisała Zuzia Wolska

...Ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch stuk puk stuk puk stuk puk stuk puk stuk puk... Jakoś gdzieś wtedy się obudziliśmy... tur tur tur tur tur tur tur... wyjątkowo spokojnie minęła noc, żadna kobieta nie latała po korytarzach i nie krzyczała: „Kisak, Kisak!!!”, paszporty sprawdzali tylko jeden raz i to nadzwyczaj miło i spokojnie... stuku puku stuku puku stuku puku stuku puku... Śniadanie, jak zwykle bywa to w pociągu, składało się z kanapek, ale tym razem wszystkie były na słodko... ciuch ciuch ciuch ciuch ciuch ciuuuch... i dojechaliśmy, ale był to dopiero Budapest. Po trzech godzinach, które były przeznaczone na zwiedzanie, ale z powodów odległościowych zakończyły się pobytem w przydworcowych pizzach, kebabach, Burger Kingach i McDonaldach, po nerwowym szukaniu peronu i wagonu, na którym widniał napis PKP ruszyliśmy dalej... tur tur tur tur tur tur tur tur tur tur... hmm a kolacja... hmmmm taaaaka wyżera i ogromne pajdy chleba, żadnych ograniczeń, wszyscy się od razu rzucili na nie... ciuch ciuch ciuch a kontrola paszportowa na granicy węgiersko-słowackiej rewelacyjna, nawet paszportu nie zdążyłam otworzyć, a celnik już sobie poszedł. Tur tur tur tur tur nagle niespodziewanie wbiegła zapłakana Słowaczka, która twierdziła, że ukradli jej pieniądze i nie ma jak do domu wrócić. Zaproponowaliśmy jej, że jeden nasz wolny bilet możemy jej odstąpić, ale kobieta dziwnie się popatrzyła i do innego przedziału poszła. A zupełnie przypadkowo cały czas kręciła się razem z tą kobietą jakaś druga, która według nas była szpiegiem i razem z tą pierwszą okraść nasz wagon chciały. Ale byliśmy dzielni i nie daliśmy się. A kobiety niespodziewanie szybko zniknęły, ciuch ciuch, stuk puk stuk puk stuk puk tur tur tur tur...48

Przypisy

1Kronikarz przepisujący mój tekst próbował się w tym miejscu dopatrzyć sformułowania „wymienić na lewo”. Najwyraźniej było to niewyraźnie napisane... A poza tym można stąd wysnuć ciekawe wnioski na temat postrzegania kwatermistrza wśród uczestników obozu. (przyp. AJ)

2Może właśnie dlatego w całym obozie były tylko dwie osoby umiejące wyczyścić kuchenki.

3Ja nawet tego nie byłabym pewna.

4Nawet polska polityka pokazuje, że trwały sojusz dwóch ugrupowań jest czymś zupełnie nierealnym!

5A poza tym w Warnie są bardzo dobre lody.

6Mięso!!!

7Bardzo śmieszne. Użycie sformułowania „zaginął” jest zdecydowanie nieadekwatne do rzeczywistości, ale za to świadczy o delikatności autorki. ;)

8To właściwie nie był obiad, tylko prezentacja jednego z zastępów (Krzysia Cz). Inne też miały prezentować jakąś wiedzę o Bułgarii i siebie przy okazji, ale robienie zupy cebulowej (skądinąd bardzo dobrej) zajęło większość popołudnia, tak że potem od razu trzeba było się zabrać za przygotowywanie właściwego obiadu. Który zresztą mógł być znacznie lepszy, gdyby nie to, że wtedy po raz pierwszy, ale zdecydowanie nie ostatni, zepsuł nam się biały ser. Więc zjedliśmy pierwszą soję na tym obozie...

9„Kuuuuulbaaaczyć!” Lola umie to dobrze powiedzieć ;)

10A w Warnie odsyłano nas na policję w Nessebarze... Może u nich „iść na policję w Nessebarze” znaczy mniej więcej tyle, co u nas „porywać się z motyką na księżyc”?

11Mieliśmy spać poza miastem i wstawać koło czwartej, żeby zdążyć na ósmą na autobus, ale pozwolono nam nocować tam, gdzie spędziliśmy dzień, czyli na zapleczu nadmorskich knajpek :)

12Nie wiem, czy nazwałabym to ludzką godziną, gdyby nie to, że groziło nam wstawanie o dwie i pół godziny wcześniej...

13Bo większość osób całą podróż przespała.

14Sen był z przerwą na jedzenie, oczywiście ;)

15Wydając przy tym naprawdę niesamowite odgłosy.

16Dzięki...

17Taka groźna jestem właśnie...

18A nawet pozwolili spalić ścinki drewna i korzystać z łazienki z prysznicem!

19Dwa noclegi dalej, koło ruin jakiejś chatki było tajemnicze zielone światełko, które po długich badaniach, dociekaniach i obserwacjach Jędrek zabił kijkiem. I nigdy się nie dowiedzieliśmy, co to naprawdę było...

20Ciekawe dlaczego.

21Na prośbę głównych bohaterów sytuacji, czyli Dziabąga i Chimery, którzy na pewnym postoju zapomnieli o plecaku, który nosili na zmianę, mieliśmy zachować tę opowieść dla siebie, ale nie mogłam przecież nie powtórzyć jej kronikarzowi...

22Ponieważ następny kronikarz nie o wszystkim zechciał powiedzieć, to ja informuję, że Kasia niestety „trzech piór” nie zdobyła, ponieważ następnego dnia wczesnym popołudniem chyba coś skomentowała. Życzymy powodzenia w przyszłym roku :)

23Właściwie to wachta żywieniowa, bo nie było sensu budzić technicznej. O godzinie 6:30. Ciekawe, czemu tak dobrze to pamiętam...

24A droga i tak była asfaltowa i w jedynym wątpliwym miejscu miała drogowskaz ;)

25Z perspektywy tych, którzy zostali, wyglądało to nieco inaczej. Gdzieś w środku dnia odbyła się krótka wycieczka gdzieś, nie wiem dokładnie gdzie, bo się nie ruszałam z obozowiska. Trwała bardzo krótko, bo zaczęła się z istotnym opóźnieniem w stosunku do planu, a potem zaczęło padać. Ale podobno zdążyli zagrać po drodze w kilka gier typu autostrada. Później udało się zebrać kilkuosobową żeńską drużynę do pójścia nad strumyk, żeby się umyć. Gdzieś w międzyczasie powstał obiad, który został okropnie mocno przyprawiony ziołami (a konkretnie soja była nieco mniej jadalna niż zwykle). Z planowanego ogniska obrzędowego nic nie wyszło, bo dostaliśmy od Krzysia W., który uczestniczył w wyprawie na Goliama Siutka, smsa: „Jest dobrze, zgubiliśmy się.” Więc ponieważ ich powrót planowo był już w nocy, to tym bardziej postanowiliśmy nie czekać. Jak się okazało, całkiem słusznie, bo wrócili koło godziny trzeciej... Kasia L. z Michałem trąbili, żeby ułatwić im znalezienie obozu, ale podobno zostali usłyszeni dopiero, jak znużeni wędrowcy już wiedzieli, gdzie są. Na tym mniej więcej „wydarzenia dnia” się skończyły, przynajmniej dla większości uczestników obozu...

26Zupełnie bez sensu, przecież ten pan nas pilnował przez całą noc ;)

27Raczej wszystko było normalnie: po prostu matexy nie umieją liczyć, a tak się jakoś trafiło, że kwatermistrz jest matexem...

28A jeszcze gdzieś po drodze powstał wspaniały przebój obozowy.

29A Ela szorowała garnek chyba ponad pół godziny, co jeszcze bardziej opóźniło obiad. Mimo takiego poświęcenia garnek nadal nie chciał dać się doczyścić i wachta żywieniowa dnia następnego miała z nim problemy przy śniadaniu. (Ale na szczęście nieduże, bo ktoś zostawił w nim na noc kuskus i cały przypalony makaron z dna się namoczył i potem już łatwo schodził.)

30Czyli dobrze, że u nas Paweł nie zdążył przyszyć zaczepów na półeczkę ;)

31Ale chyba jednak poprzednia miała gorzej przy obiedzie...

32I ostatni zresztą też.

33Karimaty.

34Ale też nie odważyliśmy się jej użyć...

35Co nie zmienia faktu, że było strasznie!

36Ale jakoś nikt nie chciał skorzystać...

37W trosce o zdrowie i życie Czytelnika redakcja omija kilka kolejnych makabrycznych akapitów traktujących o zdychaniu i pakowaniu, albowiem jest przekonana, że czytelnik zdał już sobie sprawę z tragizmu całej sytuacji i ostatecznej nieuchronności zwycięstwa moralnego obozu. – przypis redakcji

38Szanowni Państwo! Proszę zwrócić uwagę na symbolikę i aktualne odniesienia tej pozycji literackiej...

39Tu autor próbuje przekazać niesamowity wygląd przyrody i zmagania bohaterów z okrutną rzeczywistością, w którym to objawia się największa cnota tamtych czasów, jaką jest bohaterstwo. To punkt kulminacyjny całego utworu. – przypis redakcji

40Pieśń zgodnie z przewidywaniami kończy się pełnym zwycięstwem bohaterów związanych z toposem bohatera i rycerza i ostatni akapit opisuje ich epitetami pełnymi podziwu. – przypis redakcji

41Chyba po raz drugi, ale to i tak wyczyn!

42Nie tak szybko! W rzeczywistości to zejście na maxa, nie dość, że było na maxa, to jeszcze strasznie długie...

43Były również dwie następne: Druga – polowanie na zjadliwy, rdzennie bułgarski FASTFUD (w składzie Ela, Chimera i ja) Trzecia – w poszukiwaniu koszulek i przypraw (Ela i ja) [obie zakończone sukcesem] – przypis Asi

44No, dobrze... Przyznaję, że to tylko ja miałam takie wątpliwości – także przypis Asi)

45Ale szczęśliwie nad bezpieczeństwem na niektórych skrzyżowaniach czuwają policjanci [przyczajeni w chatkach na kurzej nodze (hmm, prawie...-wystarczy tylko trochę inwencji)] – również przypis autorki

46Zaczęliśmy liczyć, ale przy 17364 się nam znudziło ;)

47Ludzie w tym miasteczku chyba po prostu cierpią na bezsenność i nie mogą znieść tego, że inni śpią – od bardzo wczesnego ranka w okolicach stacji kręciły się grupki osób, nierobiące nic konkretnego.

48A następnego dnia zostaliśmy (a przynajmniej część z nas) obudzeni przez ludzi wsiadających w Katowicach i domagających się miejsc siedzących. Czyli musieliśmy usiąść zamiast leżeć i jakoś przeżyć pozostałe kilka godzin w stanie niezerowej świadomości, mimo że większość osób była zmęczona i już nam się nie chciało gadać. Niektórzy jeszcze kończyli kronikę... A potem dojechaliśmy do Warszawy :)