21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

KRONIKA

Impresje z zimowiska 2001 w Jabłonkach(Bieszczady)

Nie opiszę dziejów, nie osądzę wieków, nie złożę pełnego świadectwa o tym, jakie było to zimowisko. Co najwyżej utrwalę parę osobistych obrazków - tak by nie potępić, ale i nie zbawić, a tylko pozostawić pewien ślad tego, co akurat mi w pamięci utkwiło. A więc do dzieła:

Może najpierw jednak odrobina podkładu historycznego. Zimowisko, o którym piszę, odbyło się na przełomie stycznia oraz lutego Anno Domini 2001. Miejscem naszego pobytu był PTSM w Jabłonkach (wieś między Baligrodem a Cisną, czyli - dla mniej uświadomionych - w Bieszczadach). Trwało 9 dni, jak to zwykle zimowiska. Było odrobinę eksperymentalne - wprowadzony na nim został aktywnie działający system zastępowy, było to też pierwsze zimowisko, którego komendantem miałem zaszczyt być. Było również - o zgrozo - oficjalne, co szczególnie przeklinała Klara, ofiarnie wypełniająca dzienne raporty żywieniowe i wpisująca w nie jakieś niestworzone brednie, aby tylko pokryć wydatki, na które nie mieliśmy rachunków. Jeśli chodzi o uczestników, to stwierdzono następujących:

Zastęp "Wszystkiego Najlepszego": Kasia R. (zastępowa), Klara (kwatermistrzyni), Krzyś B., niekiedy Adaś {uzupełnij wszystkie listy, jeśli pamiętasz}

Zastęp "Widzi misie": Piotr (zastępowy do czasu), Kasia Le. (zastępowa od czasu), Ewa (oboźna), Kubuś P. (również od czasu) {znów brak pamięci}

Zastęp "Zwłoki na drodze": Marek G. (zastępowy), Onufry (komendant obozu, czyli ja), Ania B., Joasia (od czasu do czasu), Marek R. (chyba tu?) {nie wiem, czy ktoś jeszcze}

A teraz do dzieła:

Siekierka

Na dworcu w Warszawie było już zdecydowanie za późno, by po cokolwiek się wracać. Cóż. Wobec tego na pytanie czy wzięliśmy toporek jedyną możliwą odpowiedzią było stwierdzenie, że na pewno jakiś się znajdzie w PTSM-ie do którego jedziemy. Kasia - autorka tego podchwytliwego pytania - wyraziła wątpliwość w to, czy aby na pewno, i skończyło się na tym, że założyliśmy się o czekoladę. Podróż minęła gładko i spokojnie - jak zwykle w pociągach; na dworcu czekał już na nas busik, którego kierowca jeszcze w pociągu zaoferował nam swe usługi, zaś w PTSM-ie przywitała nas przyjaźnie wygladająca pani. Zdziwiła się wyraźnie, gdy spytaliśmy ją o siekierkę, a następnie powiedziała, że niestety - miała, ale chyba poprzednia grupa musiała jej ukraść, bo jakoś teraz nie może znaleźć.

Na dworcu w Warszawie było już zdecydowanie za późno, by po cokolwiek się wracać. Cóż. Wobec tego na pytanie czy wzięliśmy toporek jedyną możliwą odpowiedzią było stwierdzenie, że na pewno jakiś się znajdzie w PTSM-ie do którego jedziemy. Kasia - autorka tego podchwytliwego pytania - wyraziła wątpliwość w to, czy aby na pewno, i skończyło się na tym, że założyliśmy się o czekoladę. Podróż minęła gładko i spokojnie - jak zwykle w pociągach; na dworcu czekał już na nas busik, którego kierowca jeszcze w pociągu zaoferował nam swe usługi, zaś w PTSM-ie przywitała nas przyjaźnie wygladająca pani. Zdziwiła się wyraźnie, gdy spytaliśmy ją o siekierkę, a następnie powiedziała, że niestety - miała, ale chyba poprzednia grupa musiała jej ukraść, bo jakoś teraz nie może znaleźć.

No i byłem czekoladę do tyłu.

Schronisko w którym mieszkaliśmy niestety nie było stworzone tak, byśmy byli w nim jedynymi gośćmi. Oprócz pani Małgosi - kierowniczki schroniska, której urok osobisty powoduje, że nikomu i nigdy chyba nie polecę tego schroniska - oraz jej mamy - autorki zup, którymi raczyliśmy się od połowy wyjazdu - w schronisku trafiały się również inne grupy. Jedną z nich była mała ekipa harcerzy z ZHRu, zakwaterowana na pięterku. Nasze stosunki były raczej przyjazne acz dość odległe. Zdziwiliśmy się więc, gdy zawitali do nas pewnego pięknego dnia. Nasze zdziwienie wzrosło, gdy zapytali nas o to, czy aby nie mamy toporka, który moglibyśmy im pożyczyć. Wybuchnęły salwy śmiechu, opowiedzieliśmy im całą historię. Chcąc jednak im pomóc udaliśmy się do pani Małgosi, która poinformowała nas od kogo w okolicy można toporek pożyczyć. Przekazaliśmy im tę informację, wyrazili wdzięczność i opuścili nas. Następnego dnia jeden z nich przyszedł i w podzięce podarował mi czekoladę.

W sumie wyszedłem na zero.

Komisja z Chorągwi

Jedną ze smutnych konsekwencji tego, że zimowisko było oficjalne było to, że groziła nam wizytacja komisji z chorągwi. Wobec tego wypełniałem starannie fikcją książkę pracy obozu, utrzymywaliśmy względny porządek w pokojach i staraliśmy się, by w każdej grupie idącej gdziekolwiek był ktoś pełnoletni. Czekaliśmy na nich z utęsknieniem, mającym wyraz w codziennych rozkazach, dowcipach zaczynających się od "Przychodzi wizytacja z chorągwi na zimowisko..." oraz wielu innych elementach folkoru ludowego. A tu nic!

Pełni smutku opuszczaliśmy to zimowisko. Nie dość, że żegnaliśmy się z górami, qbą i Joasią (bo te paskudy zostawały dłużej), ale jeszcze pozostawialiśmy za sobą ostatnią nadzieję, że jednak, może w ostatniej chwili, ale zawsze, przyjadą. Ale nie.

W pociągu z Zagórza siedliśmy sobie w przedziałach. Smętnie stroiłem gitarę (kto kiedykolwiek starał się stroić moją gitarę wie, jaka to katorga), gdy nagle z przedziału obok doszedł nas dźwięk gitar i gromki śpiew "la la la". Chwila zastanowienia pozwoliła nam poznać wstęp do Baru w Beskidzie (znanego też jako "Lej się chmielu"). I faktycznie, po chwili dowiedzieliśmy się, że panna Zosia ma w oczach dwa nieba, a dym z ekstra mocnych strzela jak szampan. Wypadliśmy więc na korytarz by zobaczyć co się dzieje (chciałem użyć zwrotu "co jest grane", ale to akurat wiedzieliśmy). A tam w przedziale obok dość niesamowity widok - dziewięć osób i pięć gitar, wszystkie strojące i grające zgodnym rytmem. Spędziliśmy chyba ze cztery godziny przed tym przedziałem, śpiewając wraz z nimi wszelakie piosenki.

Ku rozczarowaniu czytelnika (a także naszemu) dodam, że to również nie była wizytacja z chorągwi. Spytaliśmy.

Herosi na planszy

Pewnego pięknego wieczoru siedzieliśmy sobie w schronisku używając życia, a tu wchodzi Adaś. Nie jest to zazwyczaj nic dziwnego, ale tym razem zdziwiliśmy się, bo wedle najświeższych danych nas wszystkich (oprócz Kasi, która jak się później okazało wiedziała, ale nie podzieliła się tą wiedzą) Adaś siedział w Tatrach i wspinał się.

No ale jak już przyjechał to przywitaliśmy go z radością. A ten, jak to zwykle Adaś, zaczął mieszać. Powiedział, że zrobi grę planszową w Herosów (chodzi o grę komputerową "Heroes of Might and Magic" - to dla tych, którzy będą czytali to wtedy, gdy już nie będzie wiadomo, któż zacz Adaś i co to Herosi). Wziął Grabowskiego, zamknął się w pokoju numer 4 (jak dotychczas nieużywanym) i zniknął nam z życiorysu na trzy dni.

Po trzech dniach wyszli z pokoju z zadowolonym wyrazem twarzy i zarządzili zajęcia plastyczne. Całe długie popołudnie rysowaliśmy jakąś strasznie skomplikowaną planszę i lepiliśmy figurki z modeliny, by wieczorem w końcu zasiąść do gry.

Nie będę opisywał dokładnego jej przebiegu. Był bardzo dramatyczny, łącznie z bohaterskim zagubieniem reflektora okrętowego w jaskini piratów (co nieomal nie zawiesiło gry), a także genialnym ruchem Ani, która przegrała w kości karbidówkę i tym samym uniemożliwiła przeciwnikom zdobycie jej siłą. W końcu wszyscy się połączyli w jedną wielką drużynę i poszli przeszukiwać pola mgieł, gdzie znaleźli brakujący fragment korony, a następnie zaczęli bić się ze sobą nawzajem. W wyniku tych walk na nogach zostało rodzeństwo Borkowskich, które tylko sobie znanymi metodami wyłoniło spośród siebie zwycięzcę całej rozgrywki - Krzysia.

Poszliśmy spać zmęczeni, ale zadowoleni. Dziękujemy, Marku i Adasiu!