KRONIKA
Kronika zimowiska 21 WDH "Stare Żbiki" na Hali Łabowskiej (99' rok)
Osoby dramatu:
|
To co się działo w trakcie dojazdu już opisałem w Sadze, ale dla tych, którzy nie mają czasu bądź ochoty przebijać się przez kilogramy mojej poezji streszczę: szliśmy do schroniska planowaną na trzy godziny trasą godzin 12, tak z trzy kilometry od schroniska zostawiliśmy plecaki, czując, że nie dajemy sobie już rady, a i tak jednego z nas - Pawła - musiał donosić GOPR. Plecaki mimo wszystko doniosły cztery osoby - Janek, Marek R., Ania i Kasia, z czego Marek doniósł plecak pełny, dzięki czemu np. mieliśmy skarpetki. Po szczęśliwym dotarciu na miejsce podaliśmy panu z GOPRu swoje personalia, łyknęliśmy po polopirynce i po pożegnaniu dnia poszliśmy spać do dwóch przydzielonych nam pokoi - większego, "damskiego", na dole i męskiego na górze.
Następny dzień zaczął się od planowania wycieczki po plecaki. Śniadanie zjedliśmy skromne - większość jedzenia leżała wszak około trzy kilometry od nas - dowiedzieliśmy się, że niestety nie będziemy mogli pożyczyć sań z GOPRówki, porzuciliśmy plany robienia sań z koców i w dziewięć osób wyruszyliśmy w trasę. Żeby nie rozwlekać nadmiernie tej opowieści powiem od razu, że udało nam się znaleźć plecaki w stanie nienaruszonym, a później, choć z pewnymi kłopotami (np. plecak Magdy nie dał się nosić na plecach, bo odpadały mu ramiona, i Ryba musiał go ciągnąć na "saniach" z nart) doprowadziliśmy je do schroniska. Potem była krótka chwila na zapoznanie się ze stanem swoich rzeczy, który to w większości wypadków okazał się być nadspodziewanie dobry, i nadszedł czas na pierwszy normalny posiłek od wyruszenia z domu - obiad. Nad jakością jedzenia ogólnie rozwodził się nie będę, było znośne, a od tej chwili śniadania, obiady i wieczerze będę pomijał milczeniem. A więc po obiedzie Kasia zdecydowała się zrobić nam zajęcia z masażu, i przez następną godzinę z obu naszych pokoi dobywały się potępieńcze jęki rozcieranych mięśni. Potem zeszliśmy na dół, do pokoju żeńskiego (z czasem stanie się on "naszą salą", podczas gdy pokój męski przyjmie na siebie funkcję sypialni), gdzie Onufry prowadził zajęcia integracyjne (tak, to ja, ale dla wygody piszę o sobie w trzeciej osobie). Zajęcia się udały, a ich efekt - autocharakteryzacja - w niektórych przypadkach pozostała w pamięci nawet po zimowisku. Ogólnie jednak ten dzień przebyty został pod hasłem odpoczynku i odprężenia po dniu poprzednim.
Dnia trzeciego Kasia ostro zaczęła nadrabiać czas może nie stracony, ale nie spożytkowany na zajęcia w dniach poprzednich. Rano więc braliśmy udział w zajęciach o komunikacji, dowiadując się wszystkiego o komunikacji bezpośredniej, niebezpośredniej, niewerbalnej, informacji zwrotnwej i podobnych trudnych słowach, do tego najczęściej (skoro były to zajęcia z komunikacji) gestykulując albo rysując. Następnie prawdziwi twardziele poszli na spacer, aby spotkać się z Martą O. i Kasią IF, które miały do nas dołączyć, a mięczakom pozostawili dekorowanie sali. Mięczaki (tzn. my) już prawie skończyły część koncepcyjną swojej pracy, gdy nadeszły Kasia i Marta, które sprytnym wybiegiem ominęły spacerowiczów, i zaczęły dezorganizować pracę przez opowiadanie i słuchanie naszych opowiadań. Spędziliśmy tak miło większość danego nam na dekorowanie czasu, a potem, zorientowawszy się, że do powrotu twardzieli pozostało ok. 20 minut, w szaleńczym zrywie udekorowaliśmy salę.
Popołudniu czekały nas zajęcia ze stresu, z których najfajniejszą (moim zdaniem) częścią było rysowanie tego, co nas stresuje lub czego się boimy, a potem domalowywanie temu długiego nosa, śmiesznych zębów i innych bonusów. Najwspanialsze było to, że po zajęciach zaczęliśmy zbiorowo oglądać swoje "dzieła", i udało się wytworzyć taką atmosferę, w której prawie wszystkim udało się otworzyć i dodać parę słów o tym, co narysowali.
Dnia czwartego (to jest we wtorek), niecierpliwie oczekując na Martę i Jarka prawie cała grupa wybrała się na spacer. Ja ten czas przesiedziałem w schronisku mając nadzieję, że nie jestem chory, więc o spacerze znowu nie powiem za wiele. Ciekawie zaczęło się robić popołudniu, kiedy Marta i Jarek (a także spacerowicze) w końcu przyszli, i po z dawna oczekiwanym obiedzie zaczęły się zajęcia. Było extra - Marta na początku kazała nam zrobić dla siebie maski, a potem zasłonięci tymi maskami rozmawialiśmy o wstydzie. Na końcu odbyła się wielka dyskusja nt. "Czy wstyd jest destruktywny, czy twórczy", w której każdy musiał zedrzeć swoją maskę i przylepić ją po którejś stronie kartonu z zaznaczonymi tymi dwoma poglądami. Większość masek znalazła się pośrodku. Wieczorem odbył się jeszcze kominek, na którym Kasia objaśniała wszystkim, a szczególnie osobom spoza drużyny, cele i zasady naszej obrzędowości.
W środę odbyła się wycieczka, na którą poszli ci, którzy nie byli na wycieczce wtorkowej, wyłamała się tylko Magda (która poszła dwa razy) i Agnieszka (nie poszła wcale). Wycieczka była fajna, znów było zimno i głęboko w śniegu, ale tym razem był z nami termos herbaty karmelowej Jarka, więc wszystko musiało się skończyć dobrze. W międzyczasie inna ekipa wybrała się do sklepu (przy okazji namierzyli naszą apteczkę, którą Ada zostawiła na dworcu w Krynicy). Po tak owocnym przedpołudniu z niecierpliwością oczekiwaliśmy popołudniowych zajęć.
Zajęcia były o sile woli, o tym co powoduje, że ciągle mamy siłę iść do przodu i nie poddajemy się. Po sobotnim marszu myśleliśmy, że wiemy o tym wszystko, ale mimo to Marta zdołała nas zaskoczyć nowymi podejściami do tematu (np. dochodzenie do siły woli przez problem więdnięcia kwiatków w wakacje). Jednym z elementów gry była zabawa, w której pewna część obozu robiła origami. Ta działalność potem rozniosła się jak zaraza, i po niedługim czasie sufit naszej sali zdobiły już nie tylko lilijki, słowa z przyrzeczenia harcerskiego czy kawałki pałki oboźnego, ale również łabędzie, żurawie i róże z papieru.
{odmawiam pisania o swojej grze, bo jestem stronniczy, a poza tym obserwowałem ją z nieco innej strony niż większość obozu} {No dobra, słów parę jednak walnę, ale napiszę, że była fajna i jeżeli ktoś chce zobaczyć tu coś innego to niech sam napisze}
Czwartek był dniem niesamowitej gry przygotowanej przez Onufrego, opartej na pomyśle Adama, a odpalonej przy ogólnej pomocy Ryby. Gra była z serii jest król (ci, którzy nigdy w taką grę nie grali, niech żałują, że nie wiedzą o co chodzi). Zimowisko zostało podzielone na pięć stronnictw i przez osiem godzin walczyło zaciekle o przyszłość latającej wyspy. Wyspa w końcu doleciała na płaskowyż Terra Cota, ale jej losy wahały się aż do końca, przez pół gry trwał Stan Wojenny, zniesiony w końcu przy pomocy olbrzymich łapówek, wiele razy głosowania przebiegały wbrew powszechnemu oczekiwaniu a od połowy gry rządząca większość musiała radzić sobie z plagą ustaw negatywnych. Jednym słowem niech ci, których nie było, żałują.
Piątek miał być już ostatnim pełnym dniem naszej wspaniałej przygody razem. Zaczęliśmy go od zabaw na śniegu, krokodylków i skakania w zaspy, oraz gry zespołowej o wdzięcznej nazwie "przewrócić oboźnego". Bawiliśmy się długo, w zmiennym składzie, leniuchy w środku bawiły się origami. Potem wszyscy przyłączyliśmy się do leniuchów, i gadając, śmiejąc się i bawiąc dotrwaliśmy do obiadu. Po obiedzie niektórzy zaczęli się pakować, inni kontynuowali działalność przedobiednią, i tak aż do Jarkowych zajęć z samarytanki. Te odbyły się "na specjalne życzenie qby, którego tu nie ma", ale mimo braku patrona duchowego były fajne. Dowiedzieliśmy się o bandażowaniu więcej, niż kiedykolwiek chcieliśmy wiedzieć, i poszliśmy przygotowywać się do kominka podsumowującego całe zimowisko. Gdy już rozpaliło się ognisko Jarek zaczął opowiadać nam o historii i teraźniejszości munduru harcerskiego. Potem kadra usłyszała dużo miłych słów o sobie i zimowisku, uczestnicy również, i dowartościowani wzajemną adoracją poszliśmy spać.
A w sobotę, po krótkim pożegnaniu ze schroniskiem i tymi, którzy szli wcześniej lub później zeszliśmy na dół, potem autobusem zygzakującym po oblodzonej drodze dojechaliśmy do Krynicy, i do domu...