21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

KRONIKA

Sprawozdanie z Samotnika Jakuba Onufrego Wojtaszczyka

Accidit ut esset luna plena. Tak naprawdę, to chyba nie było pełni, ale noc i tak była tak zachmurzona, że nie robiło większej różnicy. Ok. 23:00 opuściłem całą grupę z połówką bochna chleba i krążkiem topserków w garści i wyruszyłem na swojego samotnika. Lało, grzmiało i błyskało, deszcz spływał mi po twarzy, błyskawice z rzadka rozjaśniały trasę.

Co pewien czas przejeżdżał jakiś samochód. Z daleka widziałem reflektory i natychmiast kładłem się w przydrożne krzaki by uniknąć spostrzeżenia. Jeden samochód w pewnej chwili zatrzymał się w mojej okolicy, i zagrzebany w jakichś krzaczorach przeżyłem parę wyjątkowo dyskomfortowych minut czekając, aż jego użytkownik zakończy załatwianie swojej naturalnej potrzeby.

Drogę urozmaicały przydrożne kapliczki, sygnalizujące miejsca, w których ktoś kiedyś zginął na drodze. Koło jednej z nich usłyszałem wycie - psów lub wilków. Ruszyłem dalej, lecz za zakrętem na drogę zeskoczył ze skarpy pies. Wilczur, czy jakoś tak. Z boku drogi dobiegało szczekanie paru kolejnych. Zamarłem. Staliśmy wpatrując się w siebie przez dłuższy czas, po którym dołączył do niego kolega. Mając przewagę liczebną psy zaczęły się zachowywać nieco bardziej agresywnie - otaczać i zbliżać się. Spróbowałem zrobić krok w przód - może przestraszą się i uciekną. One również zrobiły krok w przód. Spróbowałem zrobić krok w tył - może nie będą gonić. One ponownie zrobiły krok w przód. Ich krok był - niestety - większy niż mój. Dołączył do nich trzeci towarzysz, o wyglądzie wyjątkowo solidnie zbudowanego owczarka, rezerwy nadal szczekały po boku drogi. Zbliżały się coraz bardziej.

Rozpiąłem klamrę biodrową plecaka, stuknęła zachęcająco, psy odskoczyły odrobinę, ale szybko wróciły. Taki sam był efekt rozpięcia klamry piersiowej. W końcu miotnąłem w nie plecakiem (nie wiem, czy któregoś trafiłem) i rzuciłem się do ucieczki ile sił w nogach. Nie wiem, czy plecak pomógł, w każdym razie nie goniły mnie za intensywnie.

Następne trzy godziny spędziłem błąkając się w górę i w dół Olimpu. Nie wiedziałem, gdzie śpi reszta drużyny, więc nie mogłem wrócić, nie miałem też sposobu ani na odzyskanie plecaka, ani na pójście dalej. Po trzech godzinach udało mi się zatrzymać jakiegoś jeepa i po angielsku wytłumaczyć kierowcy swój problem. Jeepem rozpędził psy (było ich - okazało się w świetle słonecznym - sześć) i umożliwił mi odebranie swojego plecaka. Podwiózł mnie jeszcze do Prioni, gdzie byłem przy schronisku umówiony z resztą z nas. Problem w tym, że nie było tam schroniska. Nie bardzo wiedząc, co się dzieje i średnio kontaktując zacząłem schodzić spowrotem w dół. Zszedłem sporo, aż trafiłem do schroniska przy którym bynajmniej nie byliśmy umówieni, ale w którym spotkałem Żurę i Kolację. Wysuszyłem tam swoje rzeczy, by następnie wyruszyć, obarczony pewnymi wskazówkami nt. gdzie szukać reszty. Nie znalazłem ich, więc pchany głównie siłą grawitacji stoczyłem się w dół aż do samego Litohoro. I tam, na głównym skrzyżowaniu, spotkałem całą resztę ekipy. Tyle przynajmniej dobrego.

Wpis do kroniki z wyjazdu do Grecji w 1997