21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

KRONIKA

Obóz w Szkocji

Wycieczka na Ben MacDhui (17 VII 2004)

O ty, opowieści z lat minionych!

O wy, czyny z ubiegłych dni!

Któż pamięta teraz czasy, gdy po górach i wyżynach Szkocji pieśń płynęła jak strumień, a nawoływania wojowników echem odbijały się od skał? Samotnie teraz króluje orzeł na swym szczycie, nikt nie prześcignie w biegu pędzącej po kamieniach sarny. Chmury okrywające szczyt Ben MacDhui przywodzą mi na myśl czasy, gdy spacerowały po nim stopy mężnych mocarzy. Ponure są wschodnie stoki Breriahu, unika ich kozica i pasąca się owca, bo spoczywają tam mroczne duchy.

O wy, czyny z ubiegłych dni!

Czyjeż to namioty rozbite są u strumienia pod stopami Breriahu? Promień słońca zerka ciekawie na oblicza walecznych wojów, o ile oczywiście przebije się przez trzykilometrową warstwę chmur zalegającą stratosferę. Jak promień słońca przez chmury brnie dzielna szóstka Szkotów do doliny Lairig Ghru, by wedrzeć się na stoki Ben MacDhui. Któż to, jeśli nie wojownicy Czterech Klanów, królowie potężnych czynów! Idą, by wydrzeć panowanie nad niebiosami helikopterom Irakijczyków, którzy pod wodzą mrocznego Saddama dławią piękną Szkocję swym żelaznym butem.

Idą na spotkanie promieniom słońca. Jasne byłyby ich twarze, gdyby nie trzy kilometry chmur między nimi a słońcem. Minęli stację zrzutów helikoptera położoną w dolinie Lairig Ghru, i nie zważając na przeciwności brną prosto pod górę, prosto na Ben MacDhui. Wpierw wzdłuż strumienia przez wrzosy i trawy, potem po skalistych głazach mkną jak kozice. Chmura zakrywa ich wzrok, tak, że gdyby nie wyczucie prowadzącej ich Katarzyny McLun nie mieliby bladego pojęcia, którędy do góry. W końcu docierają na płaskowyż, a mgła spowija ich szarym całunem, chcąc pochować kwiat wojów czterech klanów. Gdzież, och gdzież jest szczyt Ben MacDhui?

Głosy wśród mgły zwodziły wojowników, lecz nie zachwiało się serce Onufrego McLun. Ruszył on naprzód, osłonięty tarczą niebieską, skrawkiem nieba na kształt parasola, i pokonał pięćdziesiąt kroków dzielących go od szczytu. Zakrzyknął tedy wielkim głosem „Tu jest! Tu ukryty jest Ben MacDhui, szczyt naszych ojców i braci!”. Co prawda według wszelkich dostępnych obecnie danych ojcowie ani braci nikogo z obecnych nigdy nie byli nawet w okolicy Ben MacDhui. Ale gdyby ktoś im zaproponował prawa własności, na pewno by skorzystali. I podążyła wyprawa, by podziwiać brak panoramy z Ben MacDhui, który był wszędzie dalej niż 20 metrów od szczytu.

Posiliwszy swe dusze radością a ciała czekoladą ruszyli dalej na północ nieustraszeni wojowie Czterech Klanów. I osłabła moc ciemności, i gdy już chcieli schodzić na zachód do Lairig Ghru rozstąpiły się chmury i nawet niekiedy dało się coś zobaczyć. Błysnęło w dali niebieskie oko jeziora Loch Erebachan, błysnęłoby też skryte w stromej dolinie Loch Avon, gdyby nie to, że skrywała je stroma dolina. Ucieszył oczy wojowników ten widok i uradował ich dusze. A jeszcze bardziej ucieszył ich widok helikoptera, koloru żółtego, który nadleciał od południa gdy schodzili do Lairig Ghru, w stronę jezior Dee. Wyciągnęli więc bazookę, i celnym strzałem załatwili drania tak, że już nie miał bladego pojęcia, gdzie jest słońce.

I powrócili spocząć w chwale w namiotach u stóp Breriaha.

Wycieczka na Breriah (18 VII 2004)

Czyż spoczywa wojownik, gdy widzi przed sobą oszczepy nieprzyjaciela? Czy może leżeć jak niewolnik u stóp innego? „Podążmy, i zdobądźmy go, i podepczmy jego głowę” – słowa tej pieśni niósł wiatr (jak zwykle zimny) przelatujący (jak zwykle z dużą prędkością) przez obóz Czterech Klanów rozbity u stóp Breriaha. I sama Katarzyna McPlacek powiodła wyprawę na północ, na skaliste wniesienia kładące cień na namioty mocarzy.

Podążyli wpierw do doliny Lairig Ghru, przekroczyć spływający ku Aviemore strumień. Co prawda było im nie po drodze i chwilę później przekroczyli ten strumień jeszcze raz w drugą stronę, ale mężny wojownik to nie ten, który przez wyzwaniem ucieka w wygodne wytłumaczenie o jego bezsensie. I po udowodnieniu swego męstwa poszli w górę, ku zachodzącemu słońcu (jeszcze nie zachodziło, ale i tak nie było widać, bo były chmury).

„Cóż to się brązowi ze srebrnymi przebłyskami tam w strumieniu? Czyj to szczątek wciąż ucieka przed wzrokiem mężnego wojownika? Umykałeś zbyt długo, synu aluminium i ciemności! Stań teraz i walcz jak szczątek helikoptera, którym jesteś!” Takie były słowa Józka McAarona, gdy ujrzał resztki silnika w strumieniu. Co prawda część wyprawy twierdziła, że to kosmici, ale błądzili. Zakrzyknęli zatem wielkim głosem ku chwale wojowników, których bazooka dnia poprzedniego dokonała tych wielkich czynów. Co prawda ten helikopter, co było gołym okiem widać, leżał tu już dłuższy kawałek czasu, ale nikt nie chciał stanąć naprzeciw chwale tych, którzy bazooką ze stoków Ben MacDhui okazali swe męstwo, więc uznaliśmy, że to ten sam.

Strome są ściany Breriahu i wartkie strumienie, co skaczą w dół po jego skałach. Rozległe są wyżyny, które mienią się kamieniami i bagnem na jego szczycie. Dzielni zaprawdę to wojownicy, którzy pod wodzą Aleksandra McLun przemierzyli wzdłuż i wszerz te bezkresne pustkowia, nie lękając się ni błota, ni deszczu ni wiatru porywistego, ni Erytrejców, którzy zalegali w dziurach w ziemii i napadali nieświadomego wędrowca. Dzielni to wojownicy i śmiałe ich serca, i bystry ich wzrok. Tacy byli wojownicy Czterech Klanów, za wyjątkiem tych, którzy zostali w domu, bo im się buty pomoczyły podczas wycieczki na Ben MacDhui. Ale powrócili ci z Breriahu do swego obozu, by tym co zostali opowiedzieć o cudach, które widzieli i rozradować ich serca. Zresztą ich serca już i tak się radowały, bo spędzili sporo czasu gadając i grając w seta. A Piotrek McAbra spędził dzień w towarzystwie namiotu i antybiotyków. Tak dla odmiany. Ale już czuł się lepiej.

Zejście z Cairngormów (19 VII 2004)

Któź to przybywa z kraju kozicy i bagna i dziury w ziemi i Erytrejca, otoczony szesnastką wojowników? Promień słońca rozlewa się przed nim w pałający strumień, powiew pagórków spotyka jego włosy. Jego oblicze odwrócone jest od bojów, a skierowane ku supermarketowi w Aviemore. Któż to, jeśli nie dzielny Katarzyna McPlacek, wódz potężnych czynów? Prowadzi wojowników czterech klanów przez skalistą przełęcz pod Castle Hill ku jezioru Loch Morlin.

Co prawda prowadzi idąc z samego tyłu grupy, która czeka rozwalona na kamieniach, ale nie zmniejsza to jej męstwa.

Piękne są wzgórza i doliny gór Cairngorm, cieszą oko skaliste zbocza Breriahu. Płacze serce wojownika, gdy musi je opuścić. Lecz mężna grupa podróże, pod wodzą Michała McAaron, przywódcy wywodzących się od samej Marii Stuart McAaronów zadecydowała, że pora by i inne części Szkocji zostały uwolnione od zła przez błyszczący miecz i potężny oszczep mocarzy czterech klanów.

Ostre i strome skały zalegają przełęcz pod Castle Hill. Dla dobra narracji wypadałoby, żeby wypadł teraz na wojowników jakiś gigant, lub przynajmniej żeby ktoś skręcił kostkę. Nic takiego się nie stało, ale za to Jędrek McPlacek odpalił czekoladę. I wszyscy cieszyli się dużo bardziej.

Krok wojowników uderza po skałach przełęczy, przebiega po trawach, mchach i bagnach w dolinach spływających spod szczytu Cairn Gorm strumieni. Oczy ich spoczywają na pierwszym od kilku dni drzewie, samotnej sośnie rzucającej cień na trawiaste zbocze Castle Hill. Nie zatrzymują się, krętą ścieżką idą do mostu nad strumieniem Morlich. Dudni teraz stopa wojownika po asfalcie, później zaś po ścieżce prowadzącej nad spokojne brzegi Loch Morlich, spoczywającego w lasach Rothiemurchus.

Mężny władca nie lęka się stawić czoła nieprzyjacielowi, lecz roztropny unika tej chwili, jeżeli nie ma potrzeby walczyć. Dlatego też zeszli z drogi okalającej Loch Morlich wojownicy Czterech Klanów i rozbili swe namioty na wrzosach i pośród jarzębin. Wydali bój mchom i bagnom, stawili oszczep swój i pałąk marabuta przeciw nierówno nachylonym zboczom. Wołał wódz bitew Józek McAaron swoje oddziały, stawiły się cztery. Gdzież jest tarcza piątego wojownika? Gdzież błyszczy miecz mężnej białej polinezji?

„No jasne, że ja ją noszę” – oto były słowa Marfa, wodza McPlacków.

Starły się w boju szeregi wojowników, padały mchy i krzaczki jagód pod ciosami saperki i buta. Pole zostało przy wojownikach Czterech Klanów, choć czarna polinezja była rozstawiona tak, że nikt nie chciał w niej spać. Ale pomieściliśmy się jakoś.

Oprawili niesioną ze sobą soję i rozpalili ogień w kuchenkach benzynowych, wrzucili na wrzątek ziarna kus-kusu. Aż nagle postrzegła Katarzyna McPlacek wrażego wojownika, w zielonej zbroi z napisem „Rothiemurchus National Park Warden”. Zatrwożyło się jej serce widząc to zaklęcie i zawezwała Onufrego McLun, wodza całego klanu McLun, by stawił czoła niebezpieczeństwu. I zmierzył się z Wardenem Onufry, i opisał, jak to wszystkie śmieci weźmiemy ze sobą, ognia otwartego palić nie będziemy i w ogóle zwiniemy się stąd od razu nad ranem. I dał wiarę potężny Warden jego słowom (bo prawdziwe były), i zezwolił im tę noc spędzić na swoim terytorium, choć srogi był i kości wielu śmiałków bielały już wokół jego leża.

Wieczorem zaś jak zwykle odbyła się mała gra pt. „Kto z kim śpi w namiocie”, a potem wszyscy poszli spać.

Na zamek Urqhart

(jeśli ktoś chce innej kroniki z dnia 20.VII.2004, to niech napisze. Ja tego dnia bawiłem się właśnie tak, więc tak piszę.)

Radujmy się.

Nie żebym chciał być złośliwy, bo były moje urodziny. Więc radujmy się.

Zwinęliśmy obóz rozbity nad Loch Morlich nad ranem, i daliśmy z buta do asfaltu. Nie było daleko, a potem już po asfalcie szliśmy całą drogę do Aviemore. Tam minęliśmy sklep z kapeluszami oraz rozliczne inne atrakcje, aż stanęlismy przed supermarketem, gdzie Taboret McAbra mógł zrobić zakupy, bo nasze plecaki zrobiły się niepokojąco lekkie.

Radujmy się.

Co prawda początkowo nie mógł zrobić tych zakupów, bo zrobiliśmy sobie apelik. Ku czci jubilata, i te sprawy. Potem jednak już mógł swobodnie kupić tyle masy, ile tylko chciał, co też skwapliwie uczynił. W szczególności kupił kurczaka na gorąco, którego jako wachta żywieniowa mieliśmy zaszczyt gołymi rękami fragmentować. Zjedliśmy i poszliśmy na przystanek, gdzie po chwili oczekiwania nadjechał autobus, a pan kierowca powiedział, że nie zmieścimy się wszyscy.

Radujmy się.

Plan pierwotny był, jaki był. Najśmieszniejszy był plan przejściowy, który polegał na tym, że komenda (oboźny, komendantka i kwatermistrz) zostają, a reszta obozu jedzie. Jednakże nie udało się go wcielić w życie, bowiem niefortunnie znalazły się dla wszystkich miejsca w autobusie do Inverness. Jechaliśmy długo i szczęśliwie, aż do dworca w Inverness, które z mojego punktu widzenia dysponowało kiblem po dwadzieścia pensów, gdzie się umyłem.

Radujmy się.

Dalej udało się złapać autobus do Drumnadrochit nad Loch Ness. Tam zalegliśmy w dyskusji, czy zostawiamy plecaki, czy bierzemy ze sobą, czy co, aż w końcu zostawiliśmy je pod szopą na posterunku policji i poszliśmy do Zamku Urqhart. Asfaltem.

Radujmy się.

Zamek Urqhart był położony nad jeziorem, o obronności nieco niższej niż losowy pagórek. Fortunnie i tak był zniszczony, za wstęp płaciło się tylko 6 funtów. W zamian dostawało się jeszcze film o jego historii, która polegała na tym, że kto chciał, to go zdobywał, aż w końcu ktoś się wkurzył i go wysadził. A potem łaziliśmy po ruinach, a potem wyszliśmy, żeby tym samym asfaltem wracać do Drumnadrochit do naszych plecaków. I okazało się, że autobusy z Drumnadrochit skończyły się pewien czas temu. Ale za to mogliśmy kupić pocztówki.

Radujmy się.

W przypływie radości zapomniałbym o problemie noclegu. Bo bolały nas nogi i średnio chciało nam się rypać w góry w poszukiwaniu krzaków. A, i do tego jeszcze graliśmy w siatkę, żeby odwrócić (chyba) moją uwagę od robienia tortu urodzinowego dla mnie (nie jestem pewien, bo moja uwaga była odwrócona). A Józek to tak się starał, że aż zrobił nieplanowane i średnio kontrolowane salto nad ławeczką na skwerku.

I było wiele radości.

W końcu dostałem tort, i kupę fajnych prezentów i oczywiście dmuchałem świeczki do góry nogami. A gdybym jeszcze nie miał dość radości, to pojawił się Marf i zaprowadził nas na miejsce noclegu pełne krowich placków, jak na McPlacka przystało. Zaś tego wieczoru wykorzystaliśmy trening z poprzednich wieczorów i stoczyliśmy rozgrywkę „Kto z kim śpi w namiocie” trwającą dwie godziny. Niektórzy nie dotrzymali do końca i poszli spać w trakcie.

W górę Glen Affric (21 VII 2004)

Szkoci. Studium etnograficzne.

Skład Ekipy Badawczej: Ekipa badawcza 21. WDW, zastępy McAbra, McLun, McPlacek i McAaron.

Cel Badań: Poznanie i opisanie kultury pierwotnych Szkotów zamieszkujących dolny bieg rzeki Affric.

Zastosowana Metodologia: Ekipa badawcza wybrała się w dolinę Glen Affric i osobiście badała przejawy kultury Szkotów. Głównie badano pozostawione ślady kultury materialnej, kontakt z tubylcami ograniczono do minimum z uwagi na bezpieczeństwo uczestników ekipy. Prowadzono też jedną dyskusję panelową, średnio związaną z tematem, ale ciekawą.

Wyniki porównano ze znanymi z analogicznych doświadczeń Polskich.

Przebieg Eksperymentu oraz wnioski:

  1. Kultura noclegu, cz. 1. Gdy szukaliśmy noclegu, wskazano nam pole, na którym było pełno krowich placków. Żeby przebadać, jak to działa, spaliśmy na tym polu. Niestety nie zdołaliśmy zaobserwować, jak robią to tubylcy – ale albo mają bardzo rozwinięte rytualne sposoby omijania tych placków (nie byliśmy w stanie znaleźć żadnego klucza do ich rozmieszczenia), albo po prostu im to nie przeszkadza i śpią na plackach (tak sądzi między innymi Marf McPlacek).

  2. Podział na kasty. Jędrek McPlacek oraz Onufry McLun podjęli badania na temat podziału ról w społeczeństwie Szkockim. Postawili hipotezę, że istnieje w tym społeczeństwie kasta wyższa, uprawniona do korzystania z biblioteki i – w szczególności – darmowego internetu, oraz kasta niższa, która podróżując po kraju wypełnia polecenia wyższej. Co więcej kasta wyższa broni swojej uprzywilejowanej pozycji i otwiera bibliotekę dopiero, gdy autobus już odjedzie. Faktycznie, rozkład jazdy autobusów i godziny otwarcia bibliotek potwierdzają ten wniosek. Acz autobus był całkiem wygodny, więc trudno doszukiwać się tu elementów wyzysku – jest to raczej naturalna hierarchizacja społeczeństwa. Żeby nie naruszać systemu kastowego, pojechaliśmy grzecznie do Cannich.

  3. Kultura mieć, a nie być. Daje się dostrzec silny nacisk społeczny na posiadanie, w szczególności samochodu. Rytualnym, i jak najbardziej namacalnym dowodem własności samochodu jest zamknięcie go, a więc odebranie reszcie społeczeństwa dostępu do niego. Ta postawa jest promowana obecnymi na wszystkich parkingach znakami „Have you locked your car?”

  4. Uwarunkowania naturalne, cz. 1. Szliśmy wzdłuż rzeki Affric. Byliśmy nad pięknym wodospadem. Z takimi widokami mogli stworzyć fajniejszą kulturę.

  5. Dyskusja panelowa. Nie miała wiele wspólnego z tematem – głównym poruszanym problemem było „Czy ZHP lubi Alka?”. ZHP się nie wypowiedziało.

  6. Kultura noclegu, cz. 2. Zainteresowani byliśmy, czy plackowata kultura noclegów obecna jest również w górnym biegu rzeki Affric, gdzie doszliśmy pod koniec dnia. Chcieliśmy rozbić namioty. Okazało się, że okolica nie ma żadnej kultury noclegu. Szukaliśmy miejsca bardzo długo idąc wzdłuż drogi, aż w końcu poddaliśmy się rozbiliśmy się nieomal na drodze.

  7. Uwarunkowania naturalne, cz. 2. Gdy się rozbiliśmy, dorwały nas midges. Zmieniamy zdanie. W takich warunkach naturalnych to cud, że wypracowali jakąkolwiek kulturę. My byśmy się poddali.

Podsumowanie: Ładnie tam. Zresztą, obejrzyjcie zdjęcia.

Przybywamy na Wyspę (22 VII 2004)

(pewnie stęskniliście się za sagami szkockimi, więc oto kolejny odcinek)

Łagodnie płynie rzeka Affric, jej chłodny nurt pieści znużone stopy wędrowca. Cicho toczy swoje wody do Loch Affric, łagodnie ptaki śpiewają na brzegach Loch Beinn a’ Mheadhoin. Wspominają płynąc te dni, gdy kroczyli tędy wielcy wojownicy. Pamięta o nich kamień w rzece Affric i drzewo lasu Kintail, wspominają strome zbocza Mullach Fraoch-Choire. Wspomnij ich i Ty, moja pieśni.

Jak czarna chmura wyszli z lasu dzielni wojownicy Czterech Klanów. Dzielnie brzmiał tupot ich stóp na bitej drodze w dolinie Glenn Gniomhaidh, lecz nie mogło słońce opromienić ich twarzy, nie mógł przelatujący ptak zachwycić serca widokiem ich oszczepów. Nieprzyjaciel otoczył ich i osaczył, atakował ze wszech stron, nie dawał chwili wytchnienia. Od samego rana zmagali się z meszkami dzielni wojownicy, nie poddając się szli wciąż w przód, przez bramy z napisem „Sheep pasture” i płoty z napisem „Pine recultivation”, kładąc pokotem miriady wrażych owadów. Lecz w miejsce każdego zabitego pojawiały się zaraz dwa nowe, więc szli wojownicy naprzód, nie znając postoju.

Dobra, może znali postoje, ale krótkie i związane z dużą ilością Muggi i drapania się.

Wojownik mężny idzie przed siebie. Ale wódz roztropny musi go pokierować, skierować jego stopy ku słusznemu celowi. Tu akurat było łatwo, bo wystarczyło rąbać doliną rzeki Affric prosto, by dojść do schroniska Alltbeithe, do którego zmierzali wojownicy, by znaleźć w nim schronienie. Słońce już przeszło południe i powoli chyliło się ku zachodowi, gdy dojrzeli kryty blachą dach schroniska strudzeni walką wojowie. Był to mały domek, czteropokojowy ledwo, lecz potężnymi zaklęciami chroniony. Nie był przyjazny potężnym wojakom, i zbladły ich dusze, gdy na drzwiach ujrzeli runy głoszące „One night – Ł8.50”. Radzili wojownicy, zaklinali co sił, lecz w końcu Taboret McAbra orzekł „Łamie się me serce, i czerwień wypływa mi na lica, lecz nie ustoimy, nie wejdziemy do tego domu, co otoczył się tak potężnymi zaklęciami”. Zmusili jednak mieszkankę domu do wyjawienia, gdzie w okolicy dobre jest pole obronne przeciw ich wrogom odwiecznym, meszkom, i skierowali za jej radą kroki na wyspie na rzece Affric. A mieszkanką domu, o czym nie wiedzieli, była zjawa mściwa i okrutna, która wysłała ich na wyspę dla ich zguby.

Nieświadomi niczego rozbili swoje namioty na wyspie otoczonej błękitnymi wodami Affric. I legli w swych namiotach zmęczeni walką, a meszek faktycznie było mniej niż gdzie indziej, i nawet nie było to bagno na maksa. Nie chciał jednak sen spłynąć na powieki Mosi McLun i Gryzonia McAbry, straszyły ich bowiem straszne zjawy głowy misia i jarzeniówki. I było wiele radości.