21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

Zimowa Watra Wędrownicza 2010

Zaczęło się od strat w ludziach, a potem było tylko gorzej.

Spotkaliśmy się 5 lutego w hali głównej dworca wschodniego około godz. 23. Kiedy dowiedzieliśmy się, że ostatecznie jedziemy w pięcioro, skorzystaliśmy ze składziku w domu Michała K. zostawiając mu zbędne rzeczy (m. in. namiot, śpiwór i 8 litrów wody - czyli o jakieś 4 l za mało ;P ). Zajęliśmy sobie przedział w pociągu i ruszyliśmy w drogę. Szkoda tylko, że okno było zamarznięte i nie chciało się otworzyć.

Przed 7. rano wysiedliśmy w Węgierskiej Górce, zjedliśmy śniadanie na dworcu i zaczęliśmy wędrówkę. Po drodze mijaliśmy ekipy, które miały ten sam cel co my - dotrzeć na szczyt Baraniej Góry przed oficjalnym rozpaleniem Watry. Szliśmy w pięknych okolicznościach przyrody. Śnieg skrzył się w słońcu i zapraszał do robienia orzełków. Świerki otulone w śnieżne czapy współtworzyły bajkowy krajobraz. Z powodu niewielkiej liczby uczestników mieliśmy słodyczy pod dostatkiem - żyć nie umierać! Wędrówkę dodatkowo umilała śliczna panorama gór. Piotrek nazywał kolejne wierzchołki i przytaczał anegdotki z nimi związane.

Niestety sielanka skończyła się popołudniu, gdy śnieg zaczął sięgać powyżej kolan. Najbardziej podobał mi się skrót, który miał oszczędzić nam czasu i energii, bo nie wymagał wdrapywania się i schodzenia bez sensu. Wybrana ścieżka była fajna. Jednak w połowie uznała, że nie chce się z nami tak szybko żegnać. Zapadaliśmy się więc po pachwiny i przewracaliśmy - co zaskakująco nie przyspieszało wędrówki, ale powodowało ogólną radość. Natomiast już od południa mogliśmy podziwiać Baranią, ale jakoś nie mieliśmy wrażenia, że jesteśmy coraz bliżej. Powstał nawet pomysł, że albo chodzimy w kółko, a za górą jest Warszawa, albo góra poszła do Mahometa i nigdy nie dojdziemy na szczyt. Złudzenie to potęgował fakt, że co jakiś czas mijaliśmy na trasie te same ekipy i pędzące skutery śnieżne. Mapa informowała, że droga na szczyt zajmuje średnio 5 h. Nie wliczono jednak czterdziestominutowych postojów na herbatę i przekąski oraz śniegu po kolana. Po 24 GOT-ach i jakiś 10 h udało nam się dotrzeć na szczyt (Piotrkowi nawet 3 razy :P ), rozstawić namiot, zrobić obiad i ... zdjąć buty, co w tych warunkach nie było trywialne!

O 19.30 zapłonęła Watra (30 minut obsuwy tłumaczyły dwa kwadranse: akademicki i zimowy ;) ). Męska część - która nie zamarzła - dzielnie reprezentowała nasz patrol. Dziewczyny w tym czasie starały się sprawić, by w namiocie zrobiło się choć trochę cieplej niż na zewnątrz. Po obiedzie oddaliśmy się w objęcia Morfeusza.

Po pobudce ucieszyliśmy się, że wszyscy przeżyliśmy noc. Można było przystąpić do śniadanka, a potem do bardziej niecodziennych czynności, takich jak:

Średnio zajmowało to wszystko 30 minut.

Gdy słońce było w najwyższym punkcie ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzięki spostrzegawczości Wojtka schodziliśmy tylko 15 GOT-ów. Świat wydawał się piękny: szlak był przetarty, a plecaki lżejsze o dwa posiłki i trochę wody (której nadal było ze 3 razy za dużo). Jedyną trudność stanowiła tylko ścieżka pokryta lodem. Po drodze odwiedziliśmy schronisko na Przysłopie. Zatrzymaliśmy się tam na gorącą czekoladę i tort bezowy*. Droga powrotna była przyjemna, pomimo kawałka rąbanego asfaltem. Była to chyba końska Marszałkowska. Trzeba było zachować maksymalne skupienie, by nie trafić pod płozy sań pełnych turystów. Dotarliśmy na stację ok. 4 h przed odjazdem naszego pociągu, mogliśmy więc bez pośpiechu ugotować sobie obiadek i cieszyć uszy górską muzyką z telefonu (tzw. komórczanki) - stanowiła ona podkład pod slajdowisko Piotrka zrealizowane za pomocą wyświetlacza jego aparatu.

Tym razem zajęliśmy przedział, w którym okno się otwierało (a to o wiele ważniejsze w drodze powrotnej :D ). Całą dobę chłopcy powstrzymywali się od rozmów o informatyce, ale w pociągu temat komputerów krzemowych i nadtlenku czegoś-tam powrócił i finalnie ukołysał nas do snu. Bladym świtem zaśpiewaliśmy Bratnie Słowo i pożegnaliśmy się. Fajny to był wyjazd!

PS: PKucz jest wielki i wspaniały i bardzo się cieszymy - otrzymał odznakę watrową, przyznawaną na trzeciej imprezie.

PPS: Na dworcu w Wiśle zebraliśmy słowa, które najczęściej powtarzaliśmy. Kolejność losowa: Bez sensu, o Jezu..., Widać Babią!, Daleko jeszcze?, Trójsyfian lodu, Dupa, Znowu wlałeś wodę z groszku do sosiku?, Czy wy też nie czujecie palców?, Zimno, Stuptut/mózg/plusz/suwak mi zamarzł , Zapłon granatu.

* Kwatermistrz Watry ani księgowość wyjazdu nie wykazały istnienia wspomnianego tortu bezowego, aczkolwiek pewne źródła przekonują, iż takowy się na Watrze pojawił/pojawić miał.

Spisała: Gabrysia