Zimowa Watra Wędrownicza 2010
Zaczęło się od strat w ludziach, a potem było tylko gorzej.
Spotkaliśmy się 5 lutego w hali głównej dworca wschodniego około godz. 23. Kiedy dowiedzieliśmy się, że ostatecznie jedziemy w pięcioro, skorzystaliśmy ze składziku w domu Michała K. zostawiając mu zbędne rzeczy (m. in. namiot, śpiwór i 8 litrów wody - czyli o jakieś 4 l za mało ;P ). Zajęliśmy sobie przedział w pociągu i ruszyliśmy w drogę. Szkoda tylko, że okno było zamarznięte i nie chciało się otworzyć.
Przed 7. rano wysiedliśmy w Węgierskiej Górce, zjedliśmy śniadanie na dworcu i zaczęliśmy wędrówkę. Po drodze mijaliśmy ekipy, które miały ten sam cel co my - dotrzeć na szczyt Baraniej Góry przed oficjalnym rozpaleniem Watry. Szliśmy w pięknych okolicznościach przyrody. Śnieg skrzył się w słońcu i zapraszał do robienia orzełków. Świerki otulone w śnieżne czapy współtworzyły bajkowy krajobraz. Z powodu niewielkiej liczby uczestników mieliśmy słodyczy pod dostatkiem - żyć nie umierać! Wędrówkę dodatkowo umilała śliczna panorama gór. Piotrek nazywał kolejne wierzchołki i przytaczał anegdotki z nimi związane.
Niestety sielanka skończyła się popołudniu, gdy śnieg zaczął sięgać powyżej kolan. Najbardziej podobał mi się skrót, który miał oszczędzić nam czasu i energii, bo nie wymagał wdrapywania się i schodzenia bez sensu. Wybrana ścieżka była fajna. Jednak w połowie uznała, że nie chce się z nami tak szybko żegnać. Zapadaliśmy się więc po pachwiny i przewracaliśmy - co zaskakująco nie przyspieszało wędrówki, ale powodowało ogólną radość. Natomiast już od południa mogliśmy podziwiać Baranią, ale jakoś nie mieliśmy wrażenia, że jesteśmy coraz bliżej. Powstał nawet pomysł, że albo chodzimy w kółko, a za górą jest Warszawa, albo góra poszła do Mahometa i nigdy nie dojdziemy na szczyt. Złudzenie to potęgował fakt, że co jakiś czas mijaliśmy na trasie te same ekipy i pędzące skutery śnieżne. Mapa informowała, że droga na szczyt zajmuje średnio 5 h. Nie wliczono jednak czterdziestominutowych postojów na herbatę i przekąski oraz śniegu po kolana. Po 24 GOT-ach i jakiś 10 h udało nam się dotrzeć na szczyt (Piotrkowi nawet 3 razy :P ), rozstawić namiot, zrobić obiad i ... zdjąć buty, co w tych warunkach nie było trywialne!
O 19.30 zapłonęła Watra (30 minut obsuwy tłumaczyły dwa kwadranse: akademicki i zimowy ;) ). Męska część - która nie zamarzła - dzielnie reprezentowała nasz patrol. Dziewczyny w tym czasie starały się sprawić, by w namiocie zrobiło się choć trochę cieplej niż na zewnątrz. Po obiedzie oddaliśmy się w objęcia Morfeusza.
Po pobudce ucieszyliśmy się, że wszyscy przeżyliśmy noc. Można było przystąpić do śniadanka, a potem do bardziej niecodziennych czynności, takich jak:
- odskrobanie śniegu z wkładek (moją łyżką!),
- odmrożenie lodu na butach (zapalniczką),
- połamanie lodu na sznurówkach (by buty dały się jako tako zawiązać)
- wciśnięcie zimnych stóp w zmarznięte, sztywne buty (przy pomocy łyżki stołowej).
Gdy słońce było w najwyższym punkcie ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzięki spostrzegawczości Wojtka schodziliśmy tylko 15 GOT-ów. Świat wydawał się piękny: szlak był przetarty, a plecaki lżejsze o dwa posiłki i trochę wody (której nadal było ze 3 razy za dużo). Jedyną trudność stanowiła tylko ścieżka pokryta lodem. Po drodze odwiedziliśmy schronisko na Przysłopie. Zatrzymaliśmy się tam na gorącą czekoladę i tort bezowy*. Droga powrotna była przyjemna, pomimo kawałka rąbanego asfaltem. Była to chyba końska Marszałkowska. Trzeba było zachować maksymalne skupienie, by nie trafić pod płozy sań pełnych turystów. Dotarliśmy na stację ok. 4 h przed odjazdem naszego pociągu, mogliśmy więc bez pośpiechu ugotować sobie obiadek i cieszyć uszy górską muzyką z telefonu (tzw. komórczanki) - stanowiła ona podkład pod slajdowisko Piotrka zrealizowane za pomocą wyświetlacza jego aparatu.
Tym razem zajęliśmy przedział, w którym okno się otwierało (a to o wiele ważniejsze w drodze powrotnej :D ). Całą dobę chłopcy powstrzymywali się od rozmów o informatyce, ale w pociągu temat komputerów krzemowych i nadtlenku czegoś-tam powrócił i finalnie ukołysał nas do snu. Bladym świtem zaśpiewaliśmy Bratnie Słowo i pożegnaliśmy się. Fajny to był wyjazd!
PS: PKucz jest wielki i wspaniały i bardzo się cieszymy - otrzymał odznakę watrową, przyznawaną na trzeciej imprezie.
PPS: Na dworcu w Wiśle zebraliśmy słowa, które najczęściej powtarzaliśmy. Kolejność losowa: Bez sensu, o Jezu..., Widać Babią!, Daleko jeszcze?, Trójsyfian lodu, Dupa, Znowu wlałeś wodę z groszku do sosiku?, Czy wy też nie czujecie palców?, Zimno, Stuptut/mózg/plusz/suwak mi zamarzł , Zapłon granatu.
* Kwatermistrz Watry ani księgowość wyjazdu nie wykazały istnienia wspomnianego tortu bezowego, aczkolwiek pewne źródła przekonują, iż takowy się na Watrze pojawił/pojawić miał.
Spisała: Gabrysia