21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

Obóz sierpcowy - czyli nieustająca imprezka z Top serkiem w Górach Sowich.

Późnym wieczorem wsiedliśmy do pociągu jadącego do Wałbrzycha. Udało się zająć 2 przedziały. Istniała szansa, że uda się wyspać, bo siedzieliśmy w zdeklasowanym wagonie pierwszej klasy. O trzeciej nad ranem do naszego przedziału wypełnionego smacznie śpiącymi ludzikami wparowała konduktorka - pseudonim: pani z Wehrmachtu. Po sprawdzeniu biletu długo nie mogła zrozumieć, dlaczego zapłaciliśmy za 11 osób, a jedziemy w 10. Wietrzyła spisek - przecież nikt rozsądny nie choruje mając zaplanowany wyjazd! Na miejsce Antka, który wybrał spanie na podłodze, chciała nam wprowadzić nowego pasażera - na szczęście dało się przekonać, że mamy komplet. Zachowywała się na tyle niecodziennie, że oczekiwałam w napięciu, kiedy zaświeci mi latarką w twarz i spyta, jaki tak naprawdę mam cel w podróży do Wałbrzycha. To naprawdę była traumatyczna kontrola.

Rano na dworcu zjedliśmy śniadanko. Jego głównym składnikiem były osy, które próbowały podwędzić nam szynkę z top serka! Spotkała je za to zasłużona kara, co można obejrzeć na zdjęciach. Jak wiadomo moc płynąca z top serków jest wielka, dlatego wesoło wędrowaliśmy, aż wdepnęliśmy w ruiny zamku Nowy Dwór, gdzie zrobiliśmy apel. Keczap został druhem komendziuchem, a Keczup skreślonym oboźnym. Następnie szlak chciał nas zgubić, więc zmuszeni byliśmy do zrąbania się pierdylion metrów w dół po śmiesznie pochyłym zboczu pokrytym grzybnią. Ze ścieżki rowerowej już łatwo było dotrzeć do uroczej polanki, którą obraliśmy miejscem pierwszego górskiego noclegu. Tego wieczoru Zgaga nocowała przy ognisku, dlatego śpiewankowicze postanowili jej towarzyszyć w tych trudnych chwilach;).

Zgodnie z planem o 4 rano Krzyś i Keczup mieli wstać, by zdeptać Waligórę przed pobudką obozowiczów. Jak się okazało, wycieczka miała 90 min. Obsuwy ze wstawaniem, mimo to udało im się osiągnąć cel i wrócili na śniadanko - nie mogli przecież przepuścić porcji zdrowego top serka!

Z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy do sklepu w Jedlinie, ale w 20ej minucie marszu droga podstępnie uderzyła Zgagę w głowę. Ekipa ratunkowa wykryła głupawkogennego guza nad lewym okiem i przystąpiła do procesu uspokajania śmiechu poszkodowanej, co było niezbędne do powrotu na szlak. Pod sklepem oprócz prywatnych syfów (sic!) szamaliśmy też obozowego ananasa. Po takiej porcji witamin nie upomnieliśmy się nawet o przydział top sera, z nadzieją, że kwatermistrz zapomni, ale przypomniał sobie przy kolejnym posiłku kanapkowym.

Bez większych problemów dotarliśmy pod Włodarz. Kolejne miejsce noclegu wydawało się być miłe i miękkie dzięki metrowej trawie je porastającej. Spodobało mi się tu. Nie przeszkadzał nawet prawie kompletny brak strumola - aż do momentu, w którym okazało się, że to ja zmywam po obiedzie...

Podzieliliśmy się na 3 ekipy: kościół, zwiedzanki i wachta. Obejrzałam z Keczupem fundamenty poniemieckich budowli. Spodziewali się nas tam, bo zostawili na patio owocujące krzaki malin, ale nie poczęstowaliśmy się - nigdy nie można ufać wrogowi. W tym czasie Krzyś poszedł do kościoła, zrobił więc więcej Gotów niż PeKucz i utrzymał tę przewagę do końca obozu, uzyskując w ten sprytny sposób tytuł Gotmistrza obozu. Po obiedzie do ogniska wturlaliśmy kilka ziemniaczków. To była akcja promująca śpiewanki - kto nie zostaje śpiewać, ten nie je - zebraliśmy 100% obozowiczów ;).

W czwartek zwiedzaliśmy stare sztolnie budowane według planu Riese (Olbrzym). Korytarz turystyczny ma 1 km długości, a część trasy ogląda się z małej łódki. Przewodnik chętnie odpowiadał na liczne pytania, więc postanowiliśmy "naciągnąć" go na szybciutką wycieczkę po najbliższym terenie. Kryje on jeszcze tajemniczych konstrukcji. Widzieliśmy ślady po kolejce wąskotorowej oraz dół, w którym więźniowie prawdopodobnie brali prysznic. Tysiące przygotowanych przez Niemców worków z cementem świadczy o tym, jak wielka inwestycja miała tu powstać - a wszystko budowane rękami jeńców, których dzienna racja żywieniowa wynosiła 400 kcl.

Po zwiedzankach i keszowaniu ruszyliśmy do Walimia. Zrobiliśmy przerwę na sklep, by uzupełnić zapasy top serków. Czekało nas ostre podejście. Po godzinie marszu złapała nas zlewka. Komenda z Krzysiem i Antkiem poświęciła się wybierając miejsce i rozstawiając namioty dla reszty, żebyśmy nie rozpuścili się na deszczu ;). Ciekawe było rozpalanie ogniska kuchennego, którym się zajmowałam, ale dzięki dopingowi reszty obozowiczów zadanie zakończyło się sukcesem. W międzyczasie przestało padać, można więc było zrobić pranie i pohasać w strumyku. Wtedy też okazało się, że 40% męskiej części obozu nie zabiera ze sobą mydła, licząc na "drapane"! Po obiedzie przyszedł czas na deserek - szarlotka na gorąco, specjalność zakładu. Był też czas na śpiewanki, które nad ranem przeszły w pogadanki - i tak doczekaliśmy dnia stałego.

Rano dostaliśmy wiadomość ze stolicy, że mamy tu załamanie pogody, strumienie rosną o metr, a błoto spływa drogami. Z opisu wynikało, że byliśmy w dużym niebezpieczeństwie, dlatego chcieliśmy spędzić ten dzień przyjemnie. Z radością poświęciłam się badziankom, śpiewankom, karciankom oraz hasaniu w strumieniu. Zapomniałabym wspomnieć, że oficjalna pobudka była tylko dla wycieczkowiczów, więc nasz dzień zaczął się na dobre blisko południa :). W międzyczasie okazało się, że po uroczym noclegu pod Włodarzem, obóz nosi ze sobą dodatkowe kleszcze. Sytuację opanowała druhna Agnieszka, która sprawiła, że "były tu kleszcze - zdechły już kleszcze (głupie były, dobrze im tak)". Tak więc dzień w obozowisku minął pod hasłem "kleszcze i deszcze", które przewijały się w wesołych rozmowach.

Po obiadku przyszedł czas na banany i jabłka w czekoladzie (Organizatorzy starali się zatrzeć w nas nieprzyjemne wspomnienia związane z top serkiem). Następnie udaliśmy się na grę nocną, polegającą na odnalezieniu ogniska obrzędowego. Z boku wyglądaliśmy pewnie jak bohaterowie starych filmów gangsterskich, którzy usiłują ukryć zwłoki w lesie. Na ognisku Krzyś opowiedział Gawendę i zostały mu otwarte "3 pióra" (przez co nie uczestniczył w radosnym szamaniu kajmaku w czasie śpiewanek). Bujaliśmy chustowańców nad ogniskiem i przerzucaliśmy Harcerza Orlego. Później wróciliśmy do obozowiska.

Następnego dnia bezlitosny PKucz obudził swoich współlokatorów na wachtę o nieludzkiej godzinie. Był tak bardzo wczesny ranek, że późna noc właściwie się jeszcze nie skończyła. Na wpół przytomni przygotowaliśmy posiłek. Po porcji kanapek z top serkiem (sic!) ruszyliśmy na szlak. Poszliśmy sobie na Wielką Sowę, z której roztacza się bajeczny widok (Krzyś mówi, że tam nie karmili, ale to oszczerstwa - każdy harcerz bardzo uprzejmie go częstował pysznym jedzonkiem !). Potem wdrapaliśmy się na wieżę na Kalenicy. Poświęciliśmy tam kwadrans na wspaniałą rozrywkę intelektualną pt. "Dlaczego chrumkasz, mała różowa Świnko?" Później udało nam się wygospodarować 3 kwadranse na zabawę w klucz czupryną ananasa. Gdyby mnie ktoś pytał, to powiedziałabym, że wolę wstawać bliżej 8, niż o 6, by mieć czas na granie na postojach w tego typu rozrywki, ale niestety nikt nie zapytał ;).

W końcu dotarliśmy pod Lisią, gdzie czekało na nas wspaniałe miejsce noclegowe wyłożone mięciutkim mchem i pełne chrustu oraz pobliskie źródełko ze świeżą wodą. Wieczorem zrobiliśmy sobie budyń z krówkami. Tej nocy potrzeba snu zwyciężyła potrzebę rozrywek i poszłam spać przed północą, ale wiem, że najwytrwalsi doczekali świtu.

Następnego poranka zaskakująco nie zeszły kanapki pokryte top serkiem, więc spakowaliśmy je i ruszyliśmy. Mieliśmy do przejścia tylko 9 Gotów, a droga pozwalała rozmawiać - z czego ochoczo korzystaliśmy, z wyjątkiem Krzysia, który od 15h znajdował się w fazie Milczka. W pewnym momencie Karola podniosła dużego ładnego żuka i zapragnęła mieć z nim zdjęcie. Pan żuk zapuścił jej w oko piekącą ciecz. Z pomocą przyszedł drużynowy - przyznając się do posiadania wody skończył swoją próbę na "3 pióra". Za rok już pewnie nie będzie taki uczynny ;).

Koło południa udało się dotrzeć pod Srebrną Górę, w okolice dawnej twierdzy. W międzyczasie okazało się, że Magda musi jutro wracać do Warszawy. Obóz znowu się podzielił. Część towarzyszyła Magdzie przy sprawdzaniu autobusu ze Srebrnej Góry, część udała się na szybkie zwiedzanki, a część poszła zbierać jeżyny. Wróciliśmy z deszczem, więc Świeczka i wieczorna część imprezki przeniosła się do Fuksji. Tego wieczoru akompaniowałam do "Bagna I" stopą i odkryłam, że gitarzysta ma ciężką fuchę, kiedy musi grać rękami.

Następnego dnia był Dzień Stały. Ci, którzy nie bali się deszczu wyruszyli na zwiedzanie twierdzy Don Jon. Reszta wróciła do śpiworków i czekała na lepsze czasy. Zapanował słodki nastrój nicnierobienia. Pewnie byłoby inaczej, gdyby pogoda była łaskawa, ale nie była. Na zmianę lało i padało, kropiło i siąpiło przez cały dzień. Mokre drewno niezbyt dobrze się pali, ale dzięki pracy zbiorowej udało nam się ugotować obiadek i się nie utopić w strugach deszczu. By uczcić powrót wycieczki, spałaszowaliśmy wieczorem kajmak. Radosne było integrowanie się w dziewięcioro w 3osobowym namiocie w czasie zajęć programowych. Wieczór zaliczam do bardzo udanych.

Deszcz w pewnym aspekcie okazał się pomocny - łatwiej było znaleźć strumyk, który poprzedniego dnia świetnie się bawił wsiąkając w ziemię i niknąc bez śladu. Poszliśmy się więc umyć. Strumol był silny i porwał mój zegarek, dlatego od tego czasu nie martwiły mnie już wczesne godziny porannego budzenia.

W sobotę nadal padało. Podjęliśmy decyzję o skróceniu obozu o 1 dzień. Okazało się, że aby zamówić busik, którym dostaniemy się na wieczorny pociąg do Wrocławia, musimy zadzwonić za 40godzin, bo teraz wszyscy mają weekend. Spakowaliśmy się więc i ruszyliśmy na piechotę do Ząbkowic. Wcześniej zjedliśmy śniadanko, na które były kanapki ze smalcem (ze smutkiem stwierdzam, że były to najlepsze kanapki na tym śniadaniu...)

W czasie drogi powrotnej pogoda wreszcie się zmieniła. Wróciło utęsknione słońce i stwierdziliśmy, że wcale nie chcemy jeszcze wracać do stolicy. Dzięki znajomościom Karoli udało się załatwić nocleg we Wrocławiu. Po dziwnych zwrotach akcji i nocnej grze miejskiej "znajdź harcówkę", udało się wreszcie dotrzeć pod właściwy adres. Zostaliśmy powitani przez specyficznego pana, dalej znanego jako Druh Masakra, który był radiowcem. Opowiedział nam o swoim hobby i pokazał kolekcję pocztówek, które dostawał od kolegów z innych krajów na dowód nawiązanego połączenia. Znalazły się tam np. okazy z Fidżi i Mauritiusa. Było już dobrze po północy, kiedy posnęliśmy snem sprawiedliwych.

Rano ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Odwiedziliśmy główne atrakcje, łącznie z niesamowitą Panoramą Racławicką. Szukaliśmy Krasnali i podziwialiśmy mosty. Udało nam się zamienić mało apetyczną sałatkę kiełbasianą (obiadowa propozycja komendy, wykorzystana jednak w pociągu powrotnym) na standardową pizzę. Na deser zjedliśmy smakowite lody w staromiejskiej kawiarence.

Wracaliśmy do domów naładowani pozytywną energią i dobrymi wspomnieniami. Bardzo lubię takie elitarne wyjazdy i cieszę się, że mogłam spędzić te kilka dni w górach właśnie z Wami.

Spisała Gabriela.