21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

OPERATION SQUALL

Piątek wieczór, wydział Geologii UW. Trzecie piętro, na samym końcu korytarza. Przed wejściem stał Antonio (jak się potem dowiedzieliśmy) – czarne okulary, garnitur, słuchawka u uchu. Kazał pokazać dowód tożsamości, wyłączyć telefon, zostawić wszelki metalowy sprzęt. Nawet jakby ktoś coś ukrył – przy drzwiach sprawdzono nas wykrywaczem metalu. Jeszcze tylko zdjęcie au face i z profilu i można usiąść.

Na początku przemawiał gość z Węgier z tamtejszego wywiadu – o tym, że przechwycili maile Polaka i Węgra o maszynie do przenoszenia czasu. Prawie żadnych szczegółów, poza jednym: hasło ich to Błyskawica.

Dalej wykład profesora historii – przypadki przenoszenia w czasie się zdarzały – np. 1908 rok, katastrofa tunguska, przez większość uważana za uderzenie meteorytu, a tak naprawdę był to radziecki samolot który zrzucił bombę atomową. Nie wiemy jeszcze co się stało na początku 1920 roku, gdzie fluktuacja pola była największa – jest podejrzenie o zabójstwo.

Dalej przemawiał prof. Wilczyński – udowadniał nam, że przenoszenie się w czasie jest możliwe, trzeba tylko spełnić pewne warunki...

Suma sumarum – nasze zadanie to znaleźć maszynę czasu, po czym zawieść ją do bazy, niedopuścić do tego by przejęła ją mafia, i być czujnym;).

=-=-=-

Jest sobota, 8:43. Za dwie minuty dostaniemy informację jak zacząć poszukiwania.

Czekamy na przystanku tramwajowym przy metrze Ratusz-Arsenał w stronę Feminy. Miejsce takie, ponieważ z centrum jest wszędzie blisko (Ew. wszędzie daleko).

Trochę pada.

Jest nas 3 osoby, bo informacja o godzinie spotkania pojawiła się pół godziny przed północą i dwie osoby stwierdziły, że pewnie gry nie ma i zaplanowały inaczej czas.

Gra była wyliczona na zespoły od 3 do 7 osób.

W każdym razie punkt 8.45 dostajemy z centrali NBH (rodzaj Scotlandyardu) sms: "Gazeta Stołeczną, dział Biznes”

I w tym momencie już wiedziałem, że gra będzie dla profesjonalistów. Żadne dane adresowe, żadnych wskazówek, tylko „Kupcie gazetę”.

Eli jeszcze nie było, więc Krzyś na nią poczekał, a ja skoczyłem do kiosku. Wczuwając się nieco i węsząc podstępy przejrzałem naprędce, ale poza różnymi załącznikami itp., oraz działem turystyka nie było działu biznes. Ponieważ jednak lepiej myśli się większą grupą, a 1,50 PLN można poświęcić, wróciłem do czekających na mnie z gazetą. Po chwili olśnienie: przecież to stara metoda wywiadu, przekazać informację przez ogłoszenie w prasie...

Szukamy rubryki biznes w ogłoszeniach. Wreszcie jest. Kategoria: Inne, tuż za sprzedażą i serwisem helikopterów Robinson.

Ogłoszenie brzmi:

Płynie rzeka wąwozem jak dnem koleiny:
http://82.210.190.1/~blyskawica

Nic mniej, nic więcej...

Jeśli ktoś chciałby się wczuć w naszą sytuację w tej chwili, to może nie czytać dalej, dopóki nie rozwiąże tej zagadki.

No to do kafejki. Z cytatu google wypluły jakiś tekst piosenki Kaczmarskiego. Nic z niej dla nas nie wynika.

Wpisujemy adres strony. Nie ma tak łatwo...

Jakiś „zonk”, czy co?

Oczywiście nie, przecież brak strony to nr 404. Inne numery mogłyby mieć poszczególne błędy linii, ale takie komunikaty wyglądają inaczej...

Czyli strona wyświetla się prawidłowo. Tylko do czego nam te numery? Numery autobusów?

Jak widać przekopujemy zakładki ZTM. Nic z tego. Jeden przejeżdża nad Wisłą, ale brak między nimi punktów wspólnych i jakiejś logiki...

Czyli to raczej nie to. A czas leci.

Pojawiło się wśród nas pytanie, czy to na pewno nie są błędy, więc trzeba było udowodnić, że nie są. Najprostszą metodą na to jest do pokazać źródło strony.

I tu niespodzianka!

Podnieśliśmy szczęki, bo opadły dość blisko podłogi i długa do metra, dalej tramwajem i na określone miejsce.

Między przedszkolem a garażami niema nic, poza kilkoma samochodami.

W jednym z nich wywieszona za szybą kartka „Tanio sprzedam”, obok niej mapa.

Znów te same liczby. Przestajemy się nimi przejmować chwilowo. Rozgryziemy je może później... W każdym razie nie da się ukryć, że ogłoszenie jest do nas.

Patrzymy na mapkę wiszącą obok:

W pierwszej chwili przynajmniej to zadanie wydaje się proste. Mapka jak zrzut ekranu z googli, zaznaczone wyraźnie kropką gdzie trzeba się udać, a tam szukać czegoś o numerze 5390.

Niestety, nie wiedzieć czemu, po porównaniu z planem miasta nie wszystko się zgadza... Widać filtry, ulicę Filtrową, plac Narutowicza, ale te pola? Nie da się ukryć, że i drogi jakoś inaczej są wytyczone.

Tu Krzyś zaskakuje nas swoim przygotowaniem. Ze stoickim spokojem stwierdza, że ma przy sobie mapę z 1920 roku (sic!). Idziemy pod dach, porównujemy ze zdjęciem mapy w aparacie. Faktycznie, zgadza się, tylko gdzie w takim razie jest punkt docelowy? Ale Ela i Krzyś są obcykani: jakimś trafem doskonale wiedzą, że w tamtej okolicy jest MIM UW a pomieszczenia są tam oznaczane czterocyfrowo.

No to w drogę.

Docieramy na miejsce, wspinamy się po schodach, znajdujemy pokój – drzwi zamknięte.

Obok wisi tylko kartka z wynikami jakiegoś egzaminu. Wygląda całkiem normalnie, ale nasze wyostrzone już zmysły nie przepuszczają takich szczegółów. Niektóre nazwiska choć nie są naszymi, brzmią dość znajomo (np. Krzysztof Paproć, Janina Elicka), poniżej zaś informacja, że osoby które nie zaliczyły egzaminu proszone są o udanie się pod podany adres (Uniwersytecka 4 m.16) pod którym znajdować ma Instytut Meteorologii (Hmm.. znowu coś trochę związanego z Błyskawicą).

Schodząc otrzymujemy informację, że w tym samym budynku czeka na nas Kontakt operacyjny. Odnajdujemy bez problemu, w zamian za odzew („wóz nurza się w zieloności jak i łódka brodzi”) na hasło („wpłynąłem na suchego przestwór oceanu”) dostajemy koszulkę z płytą CD i wydrukiem z gazety z dwudziestolecia międzywojennego oraz ręcznie napisanym listem.

Postanawiamy najpierw odcyfrować ukrytą treść artykułu. Udaje nam się: w treść wpleciony niezauważalnie zmienioną czcionką spreparowany anons, że osoby zainteresowanie szukaniem śladów przyszłości mogą udać się pod adres: Narbutta 17 m 10.

Ustalamy plan: najpierw lecimy do budynku wydziału biologii by tam odsłuchać nagranie mafii zapisane na załączonej w koszulce płycie CD. Potem na Uniwersytecką, a potem na Narbutta.

Wydział biologii zabiera nam sporo czasu. Jeden komputer zahasłowany, kolejny nie ma sterowników do odsłuchania pliku Wave. Lecimy do biblioteki piętro wyżej. Tu też brak sterowników. Wychodząc pytamy panią bibliotekarkę o jakiś bardziej zdatny sprzęt. Wskazuje nam, udaje się w końcu. Jakość nagrania pozostawia sporo do życzenia, ale samo w sobie zawiera sporo informacji, choć nie wszystkie udaje nam się zrozumieć na słuchawkach z mp3. Spisujemy tyle danych ile jesteśmy w stanie i lecimy dalej.

Poszukiwanie budynku zajęło nam chwilę, bo numeracja była odwrotna niż oczekiwaliśmy, ale docieramy do domofonu, wybieramy odpowiedni numer... Coś tam brzęczy ale się drzwi nie otwierają. Okazuje się, że zamiast wstępu serwują nam coś alfabetem morse’a. Niestety bardzo „nieczytelnie”. Wbijamy się więc do środka i dostajemy całość z MP3. Teraz jest trochę prościej. Choć nie całkiem układa się to w słowo, to najbliższe byłoby „rynna”, które po zastanowieniu się przyjmujemy jako hasło, które później będzie trzeba gdzieś podać (prawdopodobnie na Narbutta, tam też się udaliśmy).

Po drodze dostajemy telefon z Centrali z prośbą o podanie odcyfrowanego słowa. Powtarzane w czasie rozmowy wreszcie przynosi olśnienie...

Tak, wysiadamy... Że też nie pomyśleliśmy o tym wcześniej! Żadne hasło...

Wracamy pod drzwi z domofonem. Zaglądamy za wszystkie rynny... Za jedną z nich jest dyskietka. Zabieramy ją i lecimy na Narbutta – i tak straciliśmy trochę czasu. Właściwie, to jedziemy zabytkowym tramwajem obsługiwanym przez panów w czapkach mikołajowych, od których dostajemy krówki, ale to z okazji 6 grudnia, nie jest częścią naszego zadania.

Ja (czyli Krzyś) dostaję odblaskowy pasek – bądź widoczny na drodze:D.

Przed dojechaniem na miejsce, korzystając z pobliskiej kafejki internetowej na stacji metro Politechnika, staramy się odczytać treść dyskietki. Na szczęście plik nie został uszkodzony przez warunki atmosferyczne i daje się przekopiować. Plik nazywa się Zaproszenie.txt i po otwarciu wygląda mniej więcej tak:

Niby znajomo, ale jednak obco... Na innym komputerze to samo.

Otwarcie w Wordzie daje w efekcie ponad 3000 stron, po kilka linijek na każdej. Z płyty pamiętaliśmy hasło brzmiące mniej więcej po 10 każdego, ale szybko porzucamy ten trop. Jaki plik może mieć taką budowę? HTML odpada, błędne kodowanie czegokolwiek również... Próbujemy zmienić nazwę na .jpg

No proszę, od razu lepiej.

Że też się komuś „niechcący” zachlapało... I weź tu rozszyfruj o co biega (tak, bo czas goni).

Wszystko jasne, należy rozpoznać utwór patriotyczny, a na jego podstawie biorąc pod uwagę układ czerwonych nutek oraz błędny zapis powtórzenia (czerwone 5 i 4 zamiast 1 i 2) należy ustalić brakujące dane.

Rzymskie cyfry odczytujemy jako numer telefonu, w miejsce brakującej cyfry wpisujemy zero, natomiast na razie traktujemy to jako oczywistą podpowiedź dla osób, więc nie dzwonimy – postaramy się rozwiązać zagadkę sami.

Z samych nut trudno zrozumieć utwór. Nie tylko nam – również grajkom w metrze. Pozostawiamy więc na razie to zadanie na później i lecimy w końcu na Narbutta.

Tu pojawia się problem, żadne hasło nie pasuje. Osoba odbierająca domofon wykazuje się niezwykłą cierpliwością, jednocześnie jest bardzo uparta.

Trudno, wracamy do metra z zamiarem pojechania na rondo Babka (w nagraniu na CD była Babka Radosława).

Po drodze do metra postanawiamy jednak zadzwonić pod podany na zaproszeniu (cyframi rzymskimi) numer telefonu. Kolejna niespodzianka – zamiast sygnału zgłoszenia centrali słyszymy wykonanie piosenki!

Lecimy do zaprzyjaźnionej już kafejki internetowej. Wrzucamy wydobyte z niezbyt wyraźnego tekstu urywki słów. Okazuje się, że to piosenka Konstantego Krumłowskiego pt. (pochodzącym z pierwszego wersu) „Jak długo w sercu naszym”.

Upieramy się, że nutki należy przyporządkować czwartej linijce piątej zwrotki. Niestety trafiamy na kilka różnych tekstów o zmiennej liczbie i kolejności zwrotek. Z samego tekstu też nic nie wynika. Odnalezienie pięciozwrotkowej nie daje rezultatów. Analiza trwa nadal podczas naszej podróży na Rondo Babki. Na miejscu przeczesujemy wszystkie przystanki w poszukiwaniu kogoś wyróżniającego się czymkolwiek, kto mógłby być zamieszany w aferę z machiną czasu. Niestety ani na placu ani na przystankach, pomimo sporej ilości ludzi, nikogo takiego nie ma. Siadamy by w dalszym ciągu analizować kolejne wersje piosenki (Ela). Powstaje w sumie 8 kombinacji sylab. Tylko dwie z nich, nie mające nic wspólnego z cyframi 5 i 4 tworzą wyrazy: Woda i Polna. Woda brzmi dobrze, ale jakoś za banalnie. Polna natomiast to ulica niedaleko politechniki, więc przy okazji sprawdzimy, czy nie ma przypadkiem adresu: Polna 54.

Jednocześnie dzięki kontaktowi z centralą uzyskujemy informację, że babka Radosława to tylko część szyfru określającego miejsce, w którym znajduje się „speluna z krasnalem”. Do szyfru należy również szereg podanych dalej liczb (określonych przez nas jako numery autobusów i tramwajów), jednak tylko dwa z nich przejeżdżają przez Rondo Babka, poza tym nie ma dla nich punktu wspólnego.

W każdym razie jesteśmy w niewłaściwym miejscu, więc wracamy na Metro Politechnika. Tam zastanawiamy się, którym tropem zajmiemy się najpierw – sprawdzamy Polną, czy coś, co łączy numery z nagrania na CD. Zatrzymujemy się przed odnalezioną w końcu na jakimś przystanku mapą i studiujemy ją niezwykle uważnie. Jakaś Pani pyta nas, dokąd chcemy dojechać, to może nam powie czym, a my jej na to, że właściwie nie wiemy jeszcze dokąd, a staramy się ustalić jakim środkiem transportu. Trochę zbiło to starszą panią z pantałyku, nam natomiast udało się w końcu wymyślić, w jaki sposób połączyć to z „Każdego po 10” (z nagrania rozmowy mafii). Lecimy znów do naszej jakże już zaprzyjaźnionej kafejki. No tak... Jakie te zagadki wydają się zrozumiałe, jak już się je po tych paru godzinach rozwiąże: jak dotrzeć do „speluny z krasnalem”, aby otrzymać przygotowaną przez nasz wywiad przesyłkę od łącznika.

Otóż, z Ronda Babki należy pojechać tramwajem 16 dziesięć przystanków, następnie przesiąść się do 167, dalej również 10 przystanków autobusem 183, później kolejne 10 następnym... Na koniec wysiąść należy, jak wynika z tej wyliczanki, na przystanku Metro Wilanowska. Tam szukać speluny z krasnalem, poprosić o „nieużywane mundurki harcerskie”. Rozwikławszy w końcu tę zagadkę postanawiamy na wszelki wypadek przed udaniem się tam sprawdzić, co jest na Polnej 54. Idziemy, mijamy... nic ciekawego. Jakaś kafejka w środku. Trudno, wracamy. Ale, ale... Kątem oka dostrzegamy kogoś znajomego wewnątrz. Jest tam osobnik, który widnieje w naszej dokumentacji. Czekamy na swoją kolejkę. W tym czasie posilamy się herbatą Krzysia.

Wchodzimy wreszcie do środka (zdążyło się już zrobić ciemno). Gość wita nas jedynym chyba wypowiedzianym po polsku słowem (polish wódka), po czym rzyga za fotel. Staramy się nawiązać z nim jakiś kontakt, bo przecież po coś tu jest. Ogólnie pewnie byłoby to całkiem wykonalne, gdyby nie fakt, że osobnik ten posługiwał się językiem... Węgierskim, a jakoś tak wyszło, że cała nasza ekipa w sumie była w stanie w tym języku powiedzieć tylko dwa czy trzy słowa o ziemniakach (by Ela). Próbujemy podawać różne hasła, pokazujemy mu jego zdjęcia, ale ogólnie nie jest prosto. W końcu podaje nam kostkę Rubika, a na niej namalowane są litery. Postanawiamy nie iść na łatwiznę (kto wie czy to byłoby faktycznie prostsze) i zamiast rozłożyć całą by złożyć ponownie, postanawiamy układać każdą ściankę po kolei, aby w ten sposób odczytać hasło. Przepisujemy tekst z każdej ścianki na kartkę, wówczas jegomość daje nam wyraźnie do zrozumienia, że powinniśmy już iść. Ogólnie dociera do nas, że to jakieś hasło:

Something
Rotten
Is in
the
State of
Denmark

Nie jesteśmy pewni, czy to aby na pewno tak powinno brzmieć. Bo w sumie co może mieć wspólnego słowo „rotten” (oznaczające zgniły), z jakimś stanem, których przecież w Danii nie ma. Ale już za późno, by wracać, żeby się upewnić, czy nie ma literówki. Przeczytamy jak mamy, najwyżej nieco niewyraźnie.

Jesteśmy na stacji Metro Wilanowska. Obchodzimy wszystkie budy jakie tam w ogóle są. Dopiero po dłuższym czasie udaje nam się odnaleźć niezbyt po ciemku widocznego krasnala.

Dookoła jego samego nic nie jest ukryte, więc wchodzimy do środka. Niepewnie podchodzimy do lady z nieśmiałym zapytaniem: „Dzień dobry, przyszliśmy po nieużywane mundurki harcerskie”. Mina jegomościa zajmującego się wyłącznie sprzedażą piwa w tej knajpie wynagradza nam długie godziny poszukiwań. Jest też bonus – niepewny czy dobrze usłyszał sprzedawca woła kolegę. Jego oczy też robią się duże. To z pewnością nie tu, ale warto było.

W knajpie po drugiej strony budy jest jeszcze jedna lada. Tam pani wykazuje się dobrą znajomością tematu – otrzymujemy kopertę zawierającą czarnobiałe, standardowej wielkości odbitki.

Lecimy na stację metra. Przez chwilę analizujemy zdjęcia i już wiemy wszystko. To pewnie dzięki wyostrzonym całodzienną rozgrywkom zmysłom, bo zdjęcia takie banalne do odczytania chyba nie były.

Jedziemy w określone miejsce, rozglądamy się stale, czy nie jesteśmy śledzeni, bo przed nami przecież zbliża się prawdopodobnie punkt kulminacyjny.

Docieramy do bloku. Numer mieszkania określiliśmy jako 111, 131 lub 181. Na szczęście wisi rozpiska z numeracją mieszkań na poszczególnych piętrach. Pada na 111. Drzwi zamknięte. Zastanawiamy się przez chwilę, jednak dzwonimy domofonem – nikt nie odbiera... Wewnątrz światło się pali, więc czy to jakaś pułapka?

Wchodzimy „na krzywy ryj”. Obawiając się jakiejś zasadzki wysiadamy piętro niżej, czyli na 7. Na 8 puszczamy pustą windę i skradamy się po schodach bacznie się rozglądając. Wszystko wygląda normalnie. Kraty zamknięte, nie ma innego wyjścia – zastanawiamy się chwilę i dzwonimy.

Otwierają się drzwi. Podajemy hasło: Something is rotten in the state of Denmark. Uff... Na szczęście pasuje. Zostajemy wpuszczeni do środka. Tam nieśmiało rozglądamy się za czymś, co mogłoby nam pomóc w rozwiązaniu zagadki. Możliwie wymijająco odpowiadamy na zadawane nam w międzyczasie pytania, wspominając coś o płynącym czasie itp. jednak bez podawania szczegółów. Odnajdujemy CD player z płytą, ale wygląda na oryginalną, więc nie przesłuchujemy całej. Jakiś stary komputer, później w końcu kalendarz z notatkami.

Notujemy najważniejsze z nich i po wyjściu dzwonimy pod odnaleziony pod koniec kalendarza numer.

Dowiadujemy się, że spotkanie jest nadal możliwe. Dostajemy namiary: Politechnika, wydział fizyki.

W międzyczasie dostajemy ponaglający telefon od profesora Antoniego Wilczyńskiego z prośbą o jak najszybsze dostarczenie urządzenia pod adres Raszyńska 22a. Rozumiemy, gra miała się skończyć już trochę czasu temu, a my jeszcze w terenie...

Lecimy czym prędzej. Jest już sporo po 19, gdy docieramy do Politechniki, szukamy przez chwilę odpowiedniego wydziału, drzwi i dzwonimy domofonem.

Bez problemu dostajemy się do środka, informujemy po co przyszliśmy i wreszcie, ku naszej radości, otrzymujemy maszynę czasu.

Z uzyskiwanych przez nas przez ostatnie 2 godziny informacji wynika, że w końcu prowadzimy w rozgrywce.

Ciesząc się już wygraną, aczkolwiek bacznie rozglądając, czy nikt nas nie śledzi, gonimy z maszyną na Raszyńską 22 a.

Docierając już prawie na miejsce, widzimy, że ktoś szybko wbiega do wewnątrz budynku z zaparkowanego przed nim samochodu. Ubezpieczając się nawzajem, w odpowiednim szyku, wchodzimy do środka.

Wita nas znany przez nas profesor. Ten sam, którego rozpoznaliśmy na zdjęciach, które dostaliśmy w spelunie z krasnalem, i z którym rozmawialiśmy chwilę po wyjściu z mieszkania 111.

Wita nas zadowolony, nieco ponaglając przemyca na górę. Jasne, ten gość z samochodu pewnie jest w innym pomieszczeniu i trzeba przemknąć szybko. Maszyna czasu ma specyficzną właściwość. Mimo, że ganialiśmy przez cały dzień, od momentu kiedy dostała się w nasze ręce wszystko zaczęło się dziać jakby jeszcze szybciej.

Wbiegamy na górę, profesor Wilczyński prosi o postawienie maszyny na biurku i przystępuje do nieco pośpiesznego jej uruchomienia. Wszystko jasne, może uda mu się przenieść wstecz, by zapobiec tragedii.

Z maszyny po dodaniu do niej pewnych składników, a również tak jakby spoza niej wydobywa się mnóstwo dymu. Widać – maszyna działa. Profesor znika za drzwiami. Nareszcie, udało się!

W tym momencie wchodzi koleżanka ze szczepu Burza informując nas, że właśnie przegraliśmy. Profesor był z tych złych, co mieliśmy wywnioskować na podstawie różnorodnych wskazówek, na jakie natykaliśmy się przez całą grę, począwszy od piątkowego spotkania.

No miny mieliśmy pewnie zbliżone do tych nalewaczy piwa poproszonych o nieużywane mundurki harcerskie.

Koniec końcem, wyszło na to, że zadania wykonaliśmy najszybciej spośród wszystkich zespołów, a żadna z grup, które dotarły do maszyny (3 z 6) nie dostarczyła jej pod właściwy adres, jaki należało uzyskać kontaktując się z centralą NBH (która swoją drogą mieściła się w siedzibie Hufca Centrum). Dopiero po fakcie, jak się człowiek zastanowił – to zauważył, że na przykład: centrala mówiła że po otrzymaniu maszyny czasu należy się z nimi kontaktować; wiedzieliśmy że to profesor Wilczyński był na zdjęciach w mieszkaniu MAFII. No i niby skąd mógł wiedzieć, że byliśmy właśnie po maszynę.. Ale jak to mówią – mądry Polak po szkodzie.

Niemniej jednak w ten sposób, mimo poniesienia porażki, przyznano nam nagrodę, która miała przypaść zwycięzcy.

Tak czy inaczej humory mieliśmy całkiem, a zmęczenie wyszło dopiero następnego dnia. Trudno jest opisać nasz podziw dla organizatorów gry Operation "SQUALL", wywodzących się ze szczepu Burza. Gra była wciągająca, wielowątkowa, zaskakująca. Zagadki pomysłowe, fabuła też niczego sobie. Na długo zapamiętamy ‘nieużywane mundurki harcerskie’, wymiotującego za kanapę Rybę czy obrazek zapisany w formacie txt:D.

(Ekipa 21.WDW: Ela Jankowska, Krzysztof Widłak, Michał Matusiak. Spisał Michał, coś od siebie dodał Krzysztof)

PS. Profesorowi Wilczyńskiemu udało się cofnąć w czasie, zabił marszałka Piłsudskiego, nasz świat nie jest już w stanie powrócić na normalny bieg, czyli nas nie ma, a jeśli nawet jesteśmy, to mówimy po rosyjsku:D.