21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

Obóz Czerwcowy

Piątek, 22.06.07.

Za dwadzieścia jeden dwudziesta pierwsza, tego byłam pewna. Tylko że właśnie zdałam sobie sprawę, iż nie za bardzo wiem, na którym dworcu. „Gdyby w mailu było napisane, że na jakimkolwiek innym niż na centralnym, zwróciłabym na to uwagę,” pomyślałam. Rozumowanie niestety błędne. I o mały włos tę kronikę napisałby ktoś inny.

Ale Dworzec Wschodni nie jest aż tak daleko od centralnego i już po pół godziny niemalże nie pamiętałam, że mogłabym w tym momencie znajdować się w domu, w niezbyt przyjemnym nastroju.

W pociągu było nas dziesięcioro [Krzyś Cz., Kasia L., Michał K., Dziabąg, Justyna, Arek, Piotrek, Wojtek, Radek z drużyny młodszoharcerskiej i ja (Ewa B.)], ulokowanych w dwóch przedziałach. Na drzwiach jednego z nich pod jakże gustownym graffiti dumnie głoszącym „Burdel” wisiała karteczka z rezerwacją, o tyle interesująca, że ochrzciła nas „Starymi Ząbkami”.

Inny objaw oryginalności naszego pociągu został odkryty przez Arka. Białe, tekturowe pudełko leżące pod fotelem, niepozorne, zwracające na siebie uwagę tylko śladem niezbyt przyjemnego zapachu, po otworzeniu ukazywało może nie do końca zaskakujący, aczkolwiek jedyny w swoim rodzaju widok. Kawałek...hm...pizzy? Żółtobrązowa paćka spowodowała ciekawą mieszankę głupawki i obrzydzenia. Czym prędzej podzielono się odkryciem, starając się przy tym sprezentować je drugiemu przedziałowi. Zachęceni tak znaczącym znaleziskiem przeprowadziliśmy dalsze wykopaliska archeologiczne, lecz tym razem ze znikomym skutkiem.

Dalsza część podróży przebiegła tradycyjnie. Rozmowy, gry, śpiewanki. Koło pierwszej wszyscy ułożyliśmy się do snu. Stopień wygody u poszczególnych osobników był bardzo różny. Najoryginalniejszą pozycję wynalazł Arek, zwijając się w kłębek na podłodze - uwaga!- w poprzek przedziału (tak, z głową pod fotelem).

Sobota, 23.06.07.

Wstaliśmy o szóstej, wyspani też w różnym stopniu, ale w żadnym przypadku nie w pełni. Pociąg dojechał do Nowego Targu ok. 6:40. Po zakupach wsiedliśmy w autobus do Czorsztyna. Na miejscu przez pewien czas naszym głównym obiektem zainteresowania (wyłączając deszcz, który wbrew naszej woli gotował wyprawie mokry początek) było śniadanie.

Zanim jeszcze poznaliśmy nasze otoczenie, staliśmy się, za sprawą Kasi, elementem miejscowego folkloru. Kasia mianowicie zaczęła tańczyć „The chicken dance” na deszczu, w momencie, w którym do przystanku nadjechał autobus. Kierowca zjechał na pobocze, przyjrzał się nam i odjechał.

Upragnione góry. Poprzez mglistą warstwę deszczu naszym oczom ukazało się prawdziwe dzieło sztuki. Wielkie, zardzewiałe, zębiaste, dziwne i brzydkie. „Jak myślicie, co to jest?” spytał Krzyś i z zagadkowym uśmiechem zaprowadził nas na górę.

Żelastwo, wbrew pozorom, nie było stertą złomu, lecz pomnikiem z czasu PRLu. Pod straszydłem widniał napis „Wiernym synom ojczyzny poległym na Podhalu w walce o walenie władzy ludowej.” Przy czym przed słowem „walenie” było trochę wolnego miejsca, jakby zostały stamtąd usunięte ze trzy literki.

Pod tym architektonicznym arcydziełem, stojącym tam, by hałasować w czasie wiatru, Krzyś przeprowadził apel. Zostały na nim ogłoszone plany na dzisiejszy dzień, wśród których pokaźne miejsce zajmował deszcz.. Krzyś był oficjalnie ogłoszony komendantem, a Piotrek paraoboźnym (niby oboźny, a jednak nie). Apel sprawił dużo radości, gdyż był w całości przeczytany z kartki, co Michał uznał za najlepszy sposób.

Następny element programu był zgoła niezaplanowany. Samochód w rowie, pasażerka wymagająca pomocy. Na szczęście sytuacja nie wydawała się groźna, niemniej jednak pomoc się przydała. Zostawiliśmy podróżnych jadących karetką i drogę pod opieką straży.

Szlak okazał się trudny do zlokalizowania i musieliśmy przeprawić się przez podmokłą łąkę. Po pierwszych kilku krokach czułam w butach zachęcające chlup-chlup. Mimo wszystko było mi dobrze, zamglona łąka błyszczała srebrzystymi kroplami na tle gór.

Doszliśmy do szosy, na środku której szczęśliwie rozłożyliśmy plecaki. Leżały tam, dopóki nie zbliżył się samochód, uświadamiając nam niecałkowitą dogodność tego miejsca.

Suchą (względnie) drogą doszliśmy do muzeum u ujścia szlaku. Zostaliśmy serdecznie zaproszeni do środka przez zagadkowego starszego pana. W wyniku jego zagadkowości w muzeum zastanawialiśmy się nad kilkoma zadaniami, których jednak nie chce mi się przedstawiać.

Okazało się, że na szczęście całego planu na ten dzień nie uda się zrealizować. Było widać niebieskie niebo, skarpetki zostały zmienione i tylko brudne nogawki przypominały coponiektórym o poprzednim stanie pogodowym. Zrobiło się wręcz gorąco.

Dotarliśmy pod Trzy Korony. Naszym oczom ukazała się metalowa konstrukcja składająca się z mostków i schodów. Bardzo zachęcająca. Podzieliliśmy się na dwie grupy i pierwsza z nich, z cudowną lekkością spowodowaną brakiem plecaków, udała się na szczyt. Widok oczywiście był cudny, ale chyba od kronikarza nie wymaga się opisu każdego widoku?

Po powrocie pierwsza grupa, ku widocznej zazdrości i okazjonalnym zdziwieniu turystów, przygotowała drugie śniadanie.

Gdy zeszliśmy już kawałek, rozpoczęliśmy dysputę dotyczącą tego, czy na pewno dojdziemy do Krościenka przed zamknięciem sklepu. Stanęło na tym, że Michał i Justyna poświęcą się dla ogółu, udając się do sklepu krótszą drogą.

Reszta dziamgnęła się po dość skalistej i stromej trasie. Szczególnie schodzenie dawało się we znaki. Po mocno czekoladowym postoju przygotowującym do ostrego wejścia nastąpiło kolejne zejście. Jednak już niedługo znaleźliśmy się pod wejściem na szczyt. Znalazł się tam też wiatr i złowrogie chmury. Do tego zdaliśmy sobie sprawę, że pora nie była najwcześniejsza. A do pola namiotowego mieliśmy płynąć promem, który przecież nocą nie kursował.

„Możecie iść na górę, ale wracajcie, jak tylko zacznie padać” – brzmiała komenda Kasi wybierającej numer do przeprawy promowej. Stwierdzenie, kiedy zaczęło padać, nie było proste i w efekcie Piotrek i Radek wbiegli na szczyt, podczas gdy reszta zdecydowała, że pada.

Ostatni prom odpływał o zmierzchu, cokolwiek miałoby to znaczyć. Ze względu na niepewność godziny, jak również nieuchronnego (w końcu był w planach) deszczu, wróciliśmy kawałek i zeszliśmy na dół. Było to mocno hardcorowe, nad każdym krokiem trzeba było myśleć, deszcz padał w najlepsze i błota było pełno. Jednak na dole powitała nas tęcza, zapłata za cały trud.

Po rozmowie telefonicznej z Michałem, jakbyśmy nie mieli już dość na głowie, dowiedzieliśmy się, że obiadu w miejscu docelowym nie możemy przygotować. Tak więc posililiśmy się fast foodem, a Michałowi i Justynie przywieźliśmy zupki w proszku.

Do miejsca noclegu dojechaliśmy autobusem. Niebawem już odpoczywaliśmy po bardzo długim dniu.

Niedziela, 24.06.07.

Rano mogliśmy skorzystać z dobroci cywilizacji, jaką jest prysznic.

Nasza droga prowadziła przez schronisko, przy którym napełniliśmy butelki. Największą atrakcją tego miejsca był pomnik krowy Milki naturalnej wielkości (przy założeniu, że w naturze krowy Milki są tej samej wielkości, co zwykłe krowy).

Pogoda dopisywała, było może trochę zbyt ciepło, ale słonecznie i pięknie. Szliśmy załączonym (przymiotnik od łąki, nie od łączenia) grzbietem i czuć było, że jesteśmy w górach, to niesamowite wrażenie bycia na czubku świata. W którymś momencie na horyzoncie ukazały się Tatry...

Jeszcze jedno wydarzenie, o którym muszę zakomunikować, a które należy do zbioru zdarzeń sobotnio-niedzielnych (tylko nie pamiętam, do którego podzbioru). Mianowicie Piotrek zrozumiał, do czego służy mordercza broń, jaką są kijki. Od czasu, gdy pierwszy raz jej użył, przechodnie widzący nas mogli być pewni, że usłyszą „tatatata!” i będą mieli problemy z ujściem z życiem. Trudno było też Justynie, której „kulbaczyć!” było niezmiennie witane podobną salwą. Później odkryliśmy również, że gitara Michała ma pewne cechy wspólne z armatą.

Wzmocnieni brakiem plecaków, pilnowanych przez Kasię, weszliśmy na Wysoką. W tle, dominujące nad krajobrazem, rysowały się surowe kontury błękitnych, groźnie pięknych Tatr.

Kasia spieszyła się, co wpłynęło na niesamowitą godzinę dotarcia do obozowiska. Szesnasta! Miejsce było śliczne, mieliśmy obok szumiący potoczek. Tylko okolica bazy była zaśmiecona i zaniedbana.

Z powodu wczesnej pory po obiedzie (który wyjątkowo naprawdę nie był kolacją) mieliśmy śpiewanki i glucik. (Który ja rozkładałam. Obiecałam sobie, że zapamiętam, ile łyżek wypadło na porcję, ale niestety nie udało mi się, więc przejdziecie przez życie bez tej wiedzy, chyba że sami sprawdzicie.) Przy okazji usiłowaliśmy, prawie skutecznie, zadusić Wojtka, rozśmieszając go, gdy ten jadł gluta.

Po obiedzie Wojtek mył menażkę w strumieniu, a my siedzieliśmy dookoła. W którymś momencie Arek zaczął zanurzać głowę w wodzie, w pozycji pionowo w dół. Justyna, uderzona pożytecznością tego zajęcia, oświadczyła, że nie jest gorsza, co też zademonstrowała.

Trochę jeszcze trwało kółeczko ze śpiewankami, zaświeczkowaliśmy i rozłożyliśmy się do namiotów, ukołysani do snu przez strumyczek.

Poniedziałek, 25.06.07.

Poranne zejście było bardzo przyjemne. Przechodziliśmy przez wąwóz Homole. Z dwóch stron otaczały nas strome, ekscytująco piękne zbocza, obok przepływał radosny strumień, przez który przechodziliśmy mostkami.

Pierwszy obozowy sklep przyjęliśmy z entuzjazmem (który trochę zmalał, gdy musieliśmy rozdzielić obozowe żarcie). Zgodnie z planem, przy sklepie dołączyli do nas Iza, Gabrysia i Krzyś. Tu też zjedliśmy śniadanie.

Tego dnia nastąpiła dość miła zmiana otoczenia. Szliśmy raczej przez las niż łąką. Z jednej strony miało to negatywny wpływ na widoki, z drugiej jednak oznaczało przyjemny cień. I urozmaicenie.

Postój urządziliśmy sobie na małej polance. Największe wrażenie zrobił tam na nas oswojony motylek, który siadał na rękach i zlizywał z nich sól. Było to bardzo przyjemne, ale po pewnym czasie, gdy chciało się tej ręki do czegoś użyć, raczej uciążliwe, bo nie tak łatwo było go spłoszyć.

Należy tu nadmienić, że nie szliśmy szlakiem. Zwiększyło to raczej łatwość chodzenia, bo droga była szeroka. Mimo wszystko człowiek mijający nas podczas postoju spytał nas, czy na pewno wiemy, którędy iść i czy aby nie chcemy, żeby nas poprowadził.

Przedzieranie się przez krzaki, kolczaste, gęste, wysokie. No, rzeczywiście nie szliśmy szlakiem... Ale trwało to tak krótko, że starczyło tylko, żeby móc stwierdzić, że zaliczyliśmy obowiązkowe krzale na wyjeździe.

Potem szliśmy znów grzbietem. Las gdzieś po drodze zanikł, pojawiły się za to czarne jagody. Na nich też rozłożyliśmy drugie śniadanie. Balansowanie ceratki na krzakach było trochę trudne, ale jednak lepsze to niż siedzenie na mrowisku, co niektórzy uczynili.

Tego dnia zaliczyliśmy, wchodząc na Radziejową, przynajmniej według Piotrka, dwie trzecie obozu. Nie byłaby ona może aż tak fajną górą, gdyby nie wieża na jej szczycie. Trochę strasznie się wchodziło (co było plusem, przynajmniej dla mnie), a widok był świetny.

Pod tą wieżą przeprowadziliśmy apel mundurowy. Przywitaliśmy Krzysia W, Gabrysię i Izę. A ja zostałam powołana na kronikarkę. Ble... no, żartuję.

Dalej było dość przyjemne zejście, znowu trochę zalesione. Doszliśmy do bazy namiotowej pod Niemcową. Był stamtąd cudny widok, który, jak zdradził nam Krzyś Cz., widniał na plakatach reklamujących obóz. Niebo dość pochmurne, ale mgła nad górami piękna. Szczególnie gdy słońce zachodziło.

Obiad był tego dnia, jedyny raz na całym obozie, z ryżem. Z zasady wolę makaron, ale tym razem ryż był smakołykiem.

W menażce Dziabąga, zostawionej przez chwilę na trawie, zamieszkało pięć skorków, a nad ziemią latały świetliki. W sumie był to dość owadzi dzień.

Wtorek, 26.06.07.

Rano padał deszcz. Nie żeby ulewa, ale jednak nie było zbyt przyjemnie. Zanim się zebraliśmy, w miarę się rozpogodziło.

Zeszliśmy do Rytra. Z tamtego fragmentu dnia pamiętam raczej odciski na stopach niż piękne widoki. Ktoś kiedyś pomyślał, że fajnie by było pokryć ścieżkę betonem z okrągłymi dziurami, które może i przy dokładnym trafieniu w nie nogą pomogłyby w zejściu, ale mnie tylko wbijały się w stopy.

Sklep został przyjęty, jak zwykle, z entuzjazmem. Szczególnie przez Radka, który uzupełnił swój zapas żelków. Z dość zabójczym skutkiem; pod ich wpływem zdecydował, że należałoby powiedzieć „szyszunia!”, włożyć do buzi szyszkę leżącą na ziemi i zacząć ją gryźć.

W Rytrze odwiedziliśmy jeszcze pijalnię wody mineralnej. Woda miała odrażający zapach, choć jak się zatkało nos, może aż tak źle nie smakowała. Dalej moje wspomnienia z tego dnia na pewien czas się urywają. Wiem, że szliśmy szlakiem czerwonym na Halę Łabowską, ale co się po drodze działo - nie za bardzo. Może to wpływ tej wody...

Jednak jeden wyjątkowy fragment tego dnia pamiętam. Usiedliśmy na łagodnym, jasnozielonym zboczu, wprost idealnym, by pobawić się w czołg. Ułożyliśmy się w rzędzie na trawie i sturliwaliśmy się jeden po drugim. Szalone i przez to wspaniałe.

W każdym razie doszliśmy do Hali Łabowskiej, gdzie z przyjemnością oddałam się szukaniu drewna. Było jakieś takie ładne światło, potem cudny zachód słońca. A poza tym prysznice!

Po obiedzie Michał opowiedział nam o historycznym zimowisku w Hali Łabowskiej, podczas dojścia na które uczestnikom groziło zamarznięcie. Opowieść znałam, ale brzmiała ona zupełnie inaczej, gdy słyszałam ją w miejscu, którego dotyczyła.

Środa, 27.06.07.

Po pobudce o 7:30 wszyscy o suchym pysku zabraliśmy się za składanie namiotów. Śniadanie dopiero po robocie, czego skutkiem było podwójne dosmarowywanie kanapek. Drogą, obok której siedzieliśmy, przejechał pojazd zmuszający nas do przerwania jedzenia i przeniesienia plecaków. Po czasie samochód wrócił z jedną kłodą drewna. Różne wymyślaliśmy teorie, by wytłumaczyć tę zatrważającą ilość.

Ten dzień miał być dość hardcorowy pod względem odległości, ale raczej po płaskim. Szliśmy więc przez las, w pierwszej części marszu pod górę, ale nie jakoś specjalnie ostro. Dość szybko dotarliśmy na Jaworzynę Krynicką. Panorama otwierała się stamtąd szeroka, lecz dla młodszej części turystów największą atrakcją był plastikowy triceratops czy inny rogaty dinozaur (najpierw zidentyfikowany przez nas jako nosorożec). Rozłożyliśmy na szczycie śniadanie, po czym, razem z nowo przybyłymi Magdą i Pawłem, rozpoczęliśmy grę w bar mleczny. Znaczna część potraw uwzięła się na kluseczki, szczawiowa często witała nadchodzący cios ze zdziwieniem, a czekoladowy banan reagował na swoje imię serią nieartykułowanych dźwięków. Stanowiliśmy widok jedyny w swoim rodzaju i było nam bardzo dobrze.

Po wyjątkowo długim, ze względu na zabawę, postoju rozpoczęliśmy długie zejście. Nawet odrobinę dłuższe niż było w planie, gdyż na samym początku zamykający nie skręcili tam, gdzie trzeba. Gdy błąd został wykryty, połowa ogona zawróciła, reszta doszła do wniosku, że drugim szlakiem też dojdzie do miejsca następnego postoju. Zatrzymywaliśmy się dość często, ostatni postój przed zejściem do Złockiego zrobiliśmy na skraju łąki, obok pasącego się traktora.

W Złockiem obejrzeliśmy (tylko z zewnątrz) dziewiętnastowieczną cerkiew. Jak na turystów przystało, byliśmy szczególnie pod wrażeniem malutkiej myszki, która przebiegła obok cerkwi. No, budynek też nam się podobał.

Potem najważniejsza część dnia – sklep. Jakoś dużo cywilizacji na tym obozie.

Baza namiotowa była właściwie jeszcze nieczynna. Stały tam tylko pozostałości z zeszłego sezonu i drewniany budynek o drzwiach zastawionych pieńkiem, ze śmieszną wieżyczką. Tego wieczora odbyło się ognisko obrzędowe. Głos Krzysia formował z ciemności historie Łemków, których twarze przez chwilę rozbłyskały ciepłym płomieniem, po czym znikały w mroku. Słuchaliśmy „Ballady o świętym Mikołaju”, zupełnie nowej, bo nareszcie zrozumiałej.

W poważną atmosferę wpasował się następny element obrzędowości – bujanie mnie nad ogniskiem. Ale było fajnie! Świeczki tego wieczora nie było, bo Krzyś zapomniał jej wziąć.

Czwartek, 28.06.07.

Spaliśmy trochę dłużej, bo w końcu był to dzień stały. Wszystko odbywało się w bardzo relaksowym tempie, między śpiewankami powstawało śniadanie. Przed zejściem do Muszyny Krzyś W. przeprowadził apel, podczas którego przywitaliśmy Magdę i Pawła i pożegnaliśmy Krzysia, Gabrysię i Izę.

Przed Muszyną przywitała nas bardzo sympatyczna kwiatowa wiewiórka. Jednak widokiem, który zrobił na nas największe wrażenie, było stoisko z owocami. Sprzedawczyni była lekko rozbawiona, gdy któraś osoba z rzędu poprosiła o pół kilo czereśni. Stanęliśmy nad koszem na śmieci, jedliśmy i wypluwaliśmy pestki i byliśmy zachwyceni niesamowitym smakiem.

Uzupełniwszy zapasy, zarówno w torebkach, jak i w żołądku, Michał, Radek i Arek wrócili do obozowiska. Reszta, wypełniona owocami, lodami i obozowymi drożdżówkami, otrzymała misję od Krzysia Cz. Mieliśmy godzinę, aby czytając tabliczki i pytając miejscową ludność, znaleźć odpowiedzi na następujące pytania:

  1. Od kiedy Muszyna jest uzdrowiskiem?
  2. Kim był Antoni Kita?
  3. Dlaczego kościół w Muszynie nie stoi przy rynku?

Podzieliliśmy się na trzy grupy. Magda, Paweł i ja od razu udaliśmy się do muzeum, które widzieliśmy w drodze do miasta.

Kustosz, choć trochę zawiedziony, że nie chcieliśmy zwiedzić muzeum, zabrał się do opowiadania z zapałem. Mówił dużo, nie zawsze do końca odpowiadając na pytania. Gdy powiedzieliśmy, że to już wszystko, rzucił „Na pewno?” niby żartem, lecz z nutką żalu w głosie.

Uzupełniając się wzajemnie, naszkicowaliśmy odpowiedzi na pierwsze dwa pytania. Za to, mimo że dowiedzieliśmy się sporo o historii kościoła, nasza odpowiedź nie była tą, którą podał nam Krzyś. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i poleżeliśmy w parku. Było cieplutko i miło się rozleniwiliśmy.

W drodze powrotnej podziwialiśmy budynek sądu. Piotrek opowiedział nam o cechach charakterystycznych stylu uzdrowiskowego (które ten budynek wszystkie posiadał), po czym przez chwilę konwersowaliśmy o sposobach funkcjonowania eklektyzmu w obrębie historyzmu ;P.

Mieliśmy jeszcze wstąpić do pijalni, ale była już zamknięta.

Na górze zastaliśmy Michała, Arka, Radka i Justynę po skończonej partii „fasolek” i przygotowaliśmy obiad. Tym razem nie kiełbasę, tylko ser, brzoskwinie i ananasy. Żeby nie trzeba było myć menażek przed glucikiem. Przed smacznieniem podszedł do nas człowiek z dołu i poprosił, żebyśmy pomogli wnosić materace na górę. Poszliśmy więc po obiedzie. Facet zasugerował, żebyśmy zeszli do Muszyny na piwo (i nie było takie oczywiste, czy żartuje), zanim nie przyjedzie traktor. W końcu zdecydowaliśmy, że wniesiemy materace na górę i po sygnale z dołu wyślemy kilka osób, żeby załadowały rzeczy na traktor.

Dzięki tej wizycie na dole zyskaliśmy wiedzę o łatwiejszej drodze na górę, która łatwiejsza zdecydowanie nie była, ale mijała bardzo potrzebne źródełko.

Po powrocie do obozowiska straciliśmy czterech uczestników – trzech (Gabrysia, Iza, Krzyś) zgodnie z planem i już do końca, jednego nieoczekiwanie i na półtorej doby. Michał mianowicie, tknięty wyrzutami sumienia związanymi ze sprawami do załatwienia w Warszawie, odjechał z nimi, zabierając ze sobą gitarę. Ogłosiliśmy go za to przez aklamację głupim cieciem.

Glucik był bardziej kompotem niż glutem, niemniej jednak po dodaniu do niego odrobiny czekolady – a nawet bez – był pyszny.

W międzyczasie parę osób zeszło na dół by pomóc ładować rzeczy na traktor. Wrócili, radośnie machając z przyczepy. Oprócz materaców panowie nieśli też... benzynę na podpałkę (tak przynajmniej powiedzieli, być może żartem).

Po świeczce Krzyś, Justyna, Paweł, Arek, Wojtek i ja graliśmy jeszcze trochę w „fasolki” w namiocie.

Piątek, 29.06.07.

Piątek zaczął się, niestety, zanim jeszcze zasnęłam. Nie zdołałam się jeszcze wygodnie ułożyć do snu, a tu tup! tup! lub raczej łup! łup! Już za chwilę rozległy się ryki, wycia itympodobne niby-śpiewy. To państwo z dołu zrobili sobie imprezkę. No, najlepiej tej nocy nam się nie spało.

Ludzie ci jednak spowodowali nie tylko nieprzespaną noc. Doprowadzili nam wodę i gdy napełniliśmy wszystkie butelki i umyliśmy głowy, byliśmy skłonni zapomnieć o nocy.

Nie byliśmy pewni, czy Alek wie, gdzie mamy się spotkać. Szczęśliwie trafił do obozowiska dosłownie parę minut przed naszym odejściem.

W Muszynie wstąpiliśmy do pijalni, która dzień wcześniej była zamknięta. Potem powtórzyliśmy akcję „zakup owoców” i odebraliśmy faktury. Jakoś tak wszystko się rozlazło, może dlatego, że dzień stały nas rozleniwił, leżeliśmy na trawie i zanim się zebraliśmy, było już południe.

W którymś momencie szlak zrobił się mocno krzaczasty, a pod stopami było wyboisto i mokro. Między przedzieraniem się przez gęstwinę co jakiś czas schylałam się po poziomki, które umilały tę część drogi. Radek zaś pilnie poszukiwał grzybów, z których później zrobił naszyjnik.

Przeczytałam w planie wyjazdu, że podobno tego dnia szliśmy żółtym szlakiem na Czarne Garby, niebieskim na Palenicę przez Powroźnik i żółtym na Huzary. Prawdę mówiąc nie pamiętam. Nie widziałam wtedy wiele więcej niż czubek własnych rozwalających się butów, okrywających bolące stopy.

Po drodze Wojtek był kontuzjowany.

Zasypiałam na stojąco, gdy ujrzałam przed sobą prześliczne mokradło. Ogromne liście miały w sobie coś surrealistycznego, a efekt ten jeszcze potęgował widok Dziabąga wskazującego drogę, wymachując proporcem jak cheerleaderka.

Następną częścią programu było przejście przez strumień, rzecz niełatwa i przez to przyjemna. Choć niełatwa tylko przy niektórych technikach, Radek np. bez żadnych trudności przebiegł przez strumień, co miało znaczący wpływ na stopień mokrości jego butów.

Niestety znalezienie miejsca noclegu okazało się niełatwe. Podczas gdy Justyna, Alek i Paweł dowiadywali się, gdzie możemy nocować, reszta czekała nad strumieniem, puszczając kaczki na wodzie (Dziabąg) czy ostrząc bagnet kamieniem (Radek).

Czekaliśmy już tylko, żeby się położyć, ale wiadomości zdobyte przez zwiadowców nie były zachęcające. Bazy namiotowej nie było, ludzie mówili, że niektórzy rozbijali się po drugiej stronie strumienia. Zdecydowaliśmy, że też tak uczynimy, niechętnie, gdyż oznaczało to poranne składanie namiotów.

Mimo zmęczenia wszyscy wzięliśmy się do roboty, idąc po wodę, rąbiąc drewno, przygotowując obiad i rozstawiając namioty. Czynności te były utrudnione przez otaczającą ciemność oraz rozrzucone po obszarze pozostałości po krowach. Poradzić sobie z ciemnością pomógł nam przepiękny księżyc, co również w pewnym stopniu zmniejszyło szkodliwość krowich placków.

Zjedliśmy chyba jakoś przed północą (tzn. na pewno było przed, tylko pytanie jak długo) i po świeczce padliśmy w namiotach.

Sobota, 30.07.07.

Z kamieniem pod plecami czy bez, spało się bardzo dobrze. Ledwo wywlekliśmy się ze śpiworów, żeby złożyć namioty (znów przed śniadaniem!).

Kanapek wyszło jakoś dużo. Serki nie zeszłyby wszystkie, gdyby nie to, że po zjedzeniu wszystkich miała być Nutella. O ostatni serek graliśmy w „złośliwca”, przy czym nikt go nie chciał, więc był to raczej „życzliwiec”.

Po dziesiątej spotkaliśmy się z Kasią i Michałem. Poczęstowaliśmy się rzeczami kontuzjowanego Wojtka i rozpoczęliśmy podejście.

Żółto-fioletowa łąka po pewnym czasie przekształciła się w pole pokrzyw sięgających powyżej pasa. Jak dobrze mieć długie spodnie!

Postoje staraliśmy się limitować i skracać, bo nawet przy najlepszym układzie mieliśmy dotrzeć na miejsce późno. Jednak przed wejściem zrobiliśmy przerwę na napakowanie się słodyczami. Tak wzmocnieni zmierzyliśmy się z ostrym podejściem. Było je czuć i trochę trzeba było się wysilić. W którymś momencie Radek, stosujący taktykę wbiegania na czworaka i padania, zaczął zsuwać się z góry na brzuchu. Jednak wszyscy szczęśliwie dotarliśmy na Lackową.

Po dłuższym odpoczynku Krzyś ogłosił pięć minut na przebranie się w mundur. Na apelu przywitał Michała i Kasię oraz podziękował Arkowi za wnoszenie innym plecaków.

Dalej było trochę zejścia i znów dość ostre podejście. Po nim rozłożyliśmy śniadanie, a tu – bum! – zaczęło grzmieć. W ekspresowym tempie przygotowaliśmy jedzenie, ale i tak nie zdążyliśmy go całego zjeść przed burzą. Z kanapką w zębach zamykałam plecak, po czym jak najszybciej zeszliśmy na dół. Zaczęło porządnie lać, krople były ogromne. Jednocześnie część nieba się rozjaśniła i w efekcie, nie pierwszy raz na tym wyjeździe, spadający deszcz lśnił na słońcu. Było mokro, ale pięknie.

Zanim dotarliśmy do zadaszonego stołu, praktycznie przestało padać. Mimo to z przyjemnością napiliśmy się herbaty (jak dobrze, że Kasia już była!) i zjedliśmy trochę czekolady.

Jak na złość, gdy już wychodziliśmy spod dachu, znów zaczęło padać. Ale czym może być deszcz, dowiedzieliśmy się dopiero przy zejściu do Wysowej. Wtedy byliśmy już naprawdę przemoknięci do suchej nitki.

Na szczęście do miasta nie mieliśmy daleko i mogliśmy się schronić pod parasolem przy sklepie. Uzupełniliśmy prywatę, po czym zastanawialiśmy się, co dalej. Do Regietowej była jeszcze bardzo długa droga, doszlibyśmy na miejsce pewnie po dziesiątej. W Wysowej stało pole namiotowe, ale jakbyśmy tam zostali, musielibyśmy wstać wcześnie rano i zamiast się lenić, nadrobić jeszcze zaległą drogę. Przegłosowaliśmy i jednym głosem przeszło, żebyśmy szli dalej, ale w końcu komendant pomyślał, że rano moglibyśmy pojechać autobusem i że lepiej jednak poszukać tej bazy namiotowej.

Ale szliśmy i szliśmy, a jej za nic nie było widać. W końcu Krzyś wszedł do domu stojącego przy ulicy. Wyszedł z następującymi wiadomościami: bazy namiotowej nie ma, ale za to właściciel tego domu pozwolił nam rozstawić się przed jego posiadłością. Było tam nawet drewno i strumień (i szosa).

Na kiełbasę z makaronem mało kto mógł patrzeć, ale jakoś ją w siebie wepchnęliśmy.

Po obiedzie Alek zaprowadził nas na ognisko obrzędowe. Jeśli czyimś butom nie udało się jeszcze przemoknąć, miały teraz ostatnią, niepowtarzalną szansę. Droga do ogniska była długa i prowadziła przez przerośniętą łąkę, bez ścieżki.

Płomień radośnie rozbłysnął, rozpaliła się w nas nadzieja. Lecz zanim skończyliśmy śpiewać, ogień pochłonął resztę chrustu i zabrakło mu sił na większe kawałki drewna. W niezbyt radosnym nastroju wróciliśmy do obozowiska. Nie byliśmy jednak tak przybici, by nie zauważyć niesamowitego księżyca błyszczącego nad mgłą, łagodzącego niepowodzenie tajemniczym blaskiem.

Niedziela, 01.07.07.

3:30 rano. Zimno, ciemno, wstanie wymaga nieskończonego wręcz wysiłku woli. Ale gdy uda się już, ziewając i dygocąc z zimna, wyleźć z namiotu, czuć, że warto się poświęcić. Niebo powoli jaśniejące, góry osnute srebrzystą mgłą wiszącą nad kwiecistą łąką. Na obolałych stopach udaliśmy się do miejsca kominka.

Tego ranka Justyna i Wojtek otworzyli próby na chustę, a Arek został przyjęty do drużyny. Wierszem wybranym dla niego był „Liczba pi” Szymborskiej, a śpiewaliśmy „Idąc zawsze idź”, którą szczęśliwie Michał umiał zagrać bez nut. Bo o takiej porze trudno pamiętać o wzięciu śpiewników.

Niebo nad nami zapłonęło złotoróżowymi chmurami.

Śpiwór po tej porannej wyprawie był jeszcze cieplejszy i wygodniejszy, tym bardziej że pozwoliliśmy sobie na spanie do dziewiątej. Tylko Justyna dzielnie wstała wcześniej, żeby przygotować herbatę.

Po śniadaniu usiedliśmy sobie w cieniu i wyciągnęliśmy gry. Niektórzy umyli siebie i swoje menażki, ale przeważała opinia, że po co, przecież i tak już niedługo będziemy w domu. Zanim skończyliśmy zabawę (Cytadela i Owieczki), cień dawno sobie poszedł i temperatura dawała się we znaki.

Do pierwszej w miarę się spakowaliśmy, po czym poszliśmy na przystanek.

Kierowca ocenił nas bardzo krzywdząco, gdyż sprzedał nam bilety normalne (ulgowych nie było). My i normalność!

Na następnym przystanku do autobusu wbiła się...wycieczka? Młodzi ludzie z piwami w ręku, dość trafnie określający się jako „bydło”, za to nas niezbyt trafnie jako „kolonię”. Spowodowali, że było prawie tak ciasno jak rano w metrze.

W Gorlicach udaliśmy się na długo oczekiwaną pizzę. Zamówiliśmy siedem dużych pizz i szybko zdaliśmy sobie sprawę, że trochę czasu minie, zanim przestaną być obecne tylko w sferze marzeń. Czekanie umilaliśmy sobie opowiadaniem różnych staszicowych anegdot. Dołączył do nas brat cioteczny Michała.

Po czasie ledwo wytrzymalnym pojawiła się pierwsza pizza. Pokroiliśmy każdy kawałek na pół i zjedliśmy. Niewielka była z tego pociecha, bo pół kawałka to tyle, co nic, a na następną pizzę znów trzeba było czekać.

Ale powolutku się najadaliśmy i po siedmiu połówkach i odrobinie sałatki nikt nie mógł powiedzieć, żeby był głodny.

Dojechaliśmy do dworca, na którym nie sprzedawali biletów i zrobiliśmy świeczkę końcowoobozową. Nie powiedzieliśmy wszystkiego, co byśmy chcieli, bo pociąg już nadjeżdżał.

Nie było aż takiej rzeźni, jak się spodziewaliśmy, za to problemem okazało się kupienie biletów u konduktora. Nie chciał sprzedać nam grupowych i na następnej stacji Krzyś i Kasia musieli wysiadać, żeby je zdobyć. A na tym nie skończyły się kłopoty, bo pani na stacji też nie za bardzo chciała je sprzedać, dzwoniła do Warszawy i w końcu dostaliśmy bilety z ręcznym napisem „wydane na prośbę klienta”.

Podczas gdy Krzyś i Kasia męczyli się z niezbyt pomocną panią, my podziwialiśmy znak drogowy zachowujący się jak pochodnia – zrzucający górną część. Drogę umilaliśmy sobie grą w Cytadelę i Fasolki oraz dokańczaniem prywaty i jedzenia obozowego. Choć drugiego śniadania po obiedzie nie zrobiliśmy.

W którymś momencie Dziabąg wkroczył do naszego przedziału (w którym było nas do dziesięciu osób) z paczką słonych paluszków. „Państwo obok powiedzieli, że kupili za dużo, i mi dali” oznajmił. Z chęcią spożytkowaliśmy podarunek.

Poniedziałek, 02.07.07.

Nie wiem, czy zaczęliśmy grać w bar mleczny już po północy, w każdym razie była to pora, o której, jeśli człowiek nie śpi, dostaje wzmożonej głupawki.

Zamiast karimatą biliśmy się po głowie butelką po wodzie, a byliśmy nie potrawami, lecz chorobami. Powiedzieć „fenylokytonuria” o tej porze, dławiąc się ze śmiechu, to nie lada wyczyn. W wielu przypadkach nasze reakcje były opóźnione, często polegały na wydawaniu nieartykułowanych dźwięków lub skracaniu nazwy choroby do jednej czy dwóch sylab.

Był to cudny sposób na skończenie wyjazdu. Zostało jeszcze bratnie słowo, które odbyło się w przedziale. Tak, trzynaście osób udało się w nim zmieścić metodą sardynkową, dzięki czemu pożegnanie zyskało niepowtarzalną atmosferę. Piotrek otworzył próbę harcersko-wędrowniczą.

I tak skończył się nasz obóz. Muszę powiedzieć, że gdy żegnałam się na peronie, chciałam, żeby wyjazd jeszcze długo trwał, mimo że wtedy musiałabym napisać w kronice jeszcze więcej...