21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

Veni, vidi, vici

czyli
sprawozdanie z próby zaradności samarytanki
Katarzyny Lewińskej

Słonecznego popołudnia 16 czerwca 2004r. siedziałam sobie na przystanku autobusowym przy Rondzie Zesłańców Syberyjskich uporczywie wpatrując się w kartkę na której właśnie liczyłam swoją średnią z mijającego roku i wkurzając się, że do stypendium motywacyjnego znowu brakuje mi 0,03... Dlaczego oddawałam się tak masochistycznemu zajęciu? Otóż na wspomnianym przystanku miałam się pojawić o godz. 16, była natomiast 15:30, a ja kompletnie nie miałam ochoty szwędać się po okolicy. Postanowiłam więc zaabsorbować swoją uwagę na tyle by nie zobaczyć czegokolwiek nieprzewidzianego dla mych oczu przed wyznaczoną godziną. Nawet się udało, choć przyznam, że to 0,03 nie nastroiło mnie pozytywnie do rzeczywistości. Tak czy owak 16 wreszcie wybiła i mogłam przystąpić do oględzin miejsca. Budka przystankowa nie wykazywała żadnych anomalii, zwróciłam się więc w stronę słupka. Tu było ciekawiej, ponieważ poniżej rozkładu jazdy słupkowi wyrosło coś co miało napisane „Kasia Lewińska próba zaradności”. Dokonałam więc brutalnej amputacji tegoż wyrostka i okazało się, że mieścił w sobie kasetę magnetofonową. Metodę przesłuchań policyjnych szybko odrzuciłam (być może z powodu braku pałki...) i postanowiłam poszukać jakiegoś odtwarzacza tego typu nośników. Ponieważ jedynymi znakami cywilizacji przy Rondzie Zesłańców są pojazdy mechaniczne i asfalt, po którym jeżdżą, należało się przemieścić. Korzystny pod tym względem okazał się autobus nr 127 podążający w stronę Centrum. Godziny szczytu, w pojeździe tłok, trafiła się też jednostka z wetkniętymi w otwory uszne słuchawkami. Jednostka przyjazna i chętna do współpracy (jakże by inaczej, w końcu charakteryzowała ją płeć zwana przez niektórych „właściwą”), jednakże, o zgrozo (!), era walkmanów już minęła!! Jednostka dysponowała jedynie mini radiem. Cóż, mówi się trudno i jedzie się dalej. Podziemie dworca centralnego jako obfitujące w stoiska muzyczne doskonale nadawało się jako cel podróży. Co prawda pierwszy odtwarzacz okazał się zbyt agresywny i konsumpcyjnie nastawiony do sprawy (widocznie nie przeszedł pozytywnie konfliktu fazy oralnej w dzieciństwie ), ale już kolejny nie miał nic przeciwko. Za pierwszym razem z głośników wśród trzasków pojawiło się coś na kształt ludzkiego głosu... Za drugim nawet trochę dało się zrozumieć... Za trzecim (i po podgłośnieniu) głos z taśmy wydusił z siebie, że w sumie to mogę wracać tam skąd przybyłam, bo moja próba znajduje się na Wydziale Matematyki... Tak więc wróciłam. I o 16:45 dostałam kopertę, w której gościły 3 listy: do jubilata 17 lub 18 czerwca, świeżo upieczonego ojca i Oli zamieszkałej na ul. Gwiaździstej 13 m. 125, a także instrukcje że przesyłki należy dostarczyć do adresatów. Tak to się zaczęło... Na pierwszy ogień wybrałam ojca. Jeżeli ma być świeży, to najlepiej prosto ze szpitala. Najlepszy będzie... Szpital Położniczy na Karowej! Jak pomyślałam tak zrobiłam i po godzinie zastanawiałam się jak wejść na oddział nie wyjawiając, że tak naprawdę nikogo nie odwiedzam (co nie jest tak banalne na Karowej, gdzie drzwi zamykane domofonem pilnują ochroniarze...). Właśnie podczepiłam się pod jakąś rodzinę i nawet wdałam się w rozmowę o moich studiach (temat sami wybrali...), żeby nie wyglądało to wszystko zbyt głupio, a zarazem kombinując jak nie musieć kupić ochraniaczy za obuwie, bo niby jak (?), gdy zza drzwi wyłonił się młody mężczyzna... W ten oto sposób świeży ojciec sam się napatoczył, a do jego szczęścia mogłam dołożyć list gratulacyjny od 21. WDH (w pierwszym odruchu potraktowany z pewną dozą podejrzliwości, iż jest to ulotka reklamowa, lecz po wyjaśnieniach przyjęty z zadowoleniem). W międzyczasie okazało się, że portier na wydziale nie wręczył mi całego kompletu paczek (zapewne dlatego, że niestety nie zostały ze sobą połączone... :-P), więc muszę po raz kolejny tego dnia udać się na Bitwy Warszawskiej... W drodze (podobnie jak w drugą stronę) nagabywałam wszystkich przechodniów niosących kwiaty lub coś co mogło być prezentem czy nie mają przypadkiem dziś urodzin lub może wiozą komuś znajomemu podarunek. Niestety nie przynosiło to zamierzonego rezultatu. O 18 wstąpiłam również do wesołego miasteczka na rogu Solidarności i Towarowej w nadziei, że może któreś z dzieci dziś świętuje, lecz znalazłam jedynie jubilatkę z następnego poniedziałku. Adresatami dwóch paczek, po które się wracałam byli Filip M. zamieszkały przy Olbrachta 118c oraz tajemnicza dziewczyna ze zdjęcia w mundurze 23 WDH „Płomień”. Na zdjęciu ma plecak ze stelażem, znaczy się zdjęcie nie najnowsze... Powinni wiedzieć w Hufcu Mokotów... Tylko gdzie ten hufiec? Skleroza... Portier miał tylko książkę telefoniczną branżową, gdzie hufców nie dawali. Najbliższa poczta... na Białobrzeskiej (?). Książka abonentów z poczty niestety zginęła... Nie ma jej od kilki lat... Hmm... Trzeba inaczej. Uderzyłam do sympatycznej parki siedzącej na parapecie – chłopak zadzwonił do informacji i uzyskałam telefon, adresu niet. W hufcu nikt nie odbiera. Kaszana... Może w ogóle nieczynny? Głupio tak jechać gdzieś w okolice Służewia i pocałować klamkę... Postanowiłam jednak przerzucić się na Olbrachta, po drodze upewniając się, że hufiec nadal milczy (dziewczyna miała pewne opory, ponieważ na komórce zostało jej tylko 1 zł, ale chyba musiałam wyglądać bardzo żałośnie, bo szybko zmieniła zdanie) oraz w dalszym ciągu molestując napotkanych ludzi o urodziny (przestałam już ograniczać się do ludzi z kwiatami i losowo wypytywałam wszystkich, również o urodziny znajomych; nadal bez konkretnego rezultatu poza dziwnymi spojrzeniami). Ulica Olbrachta poza tym, że znajduje się na końcu świata, miejscami przechodzi w ścieżkę, co jednak nie przeszkodziło mi w dotarciu pod numer 118c. Była godzina 20. Oczom mym ukazał się ogrodzony teren z trzema blokami, a tu brak numeru mieszkania... Nic to. Wystarczyło chwilkę poczekać wyglądając niewinnie i już można było przyłączyć się do wchodzących „sąsiadów”. Ochroniarze, a raczej sympatyczni starsi panowie dorabiający do emerytury, również byli bardzo pomocni i podali mi numer mieszkania Filipa, gdzie przy okazji sprawdziłam przez internet adres Batorego (Batory jako siedlisko 23 WDH „Płomień” wybrałam jako cel na dzień następny, ponadto jako miejsce skupiające wiele osób stanowił potencjalne źródło jubilata. Hmm... Co teraz... Godzina robi się późna, można się wybrać w okolice Starówki w nadziei że ktoś będzie tam świętował urodziny. Po drodze na przystanek spotkałam kilku gości z piwem i chipsami, lecz niestety nie szli na imprezę urodzinową. Wybierali się oglądać mecz i otrzymałam propozycję dołączenia, ważną również na dzień następny (gdybym nikogo nie znalazła, mogę wstąpić, gdyż niejaki Świeca ma urodziny okrągły rok ). Na przystanku zrezygnowana po raz setny zadałam pytanie o jubilata pani z wózkiem i ku swojemu niebotycznemu zdziwieniu i wielkiej radości usłyszałam, że w tym dniu obchodzi urodziny jej syn!

Ale syn jest w domu.

Czy mogę więc jechać z nią?

Ale ona nie jedzie do domu.

To czy mogę adres (nie wykorzystam, itd., bardzo mi zależy, itd.).

Legendy 8 m.10. [Jest!!!]

Dobry wieczór, ja do jubilata.

Ale Damiana nie ma. [Szlag... Gdzie ten dzieciak się szwęda!!]

Kiedy będzie?

Tak po 21. [No nie...] Jest pewnie gdzieś na podwórku.

A czy może możemy go znaleźć? Mogłaby mi pani pomóc (pytanie skierowane do domniemanej siostry)?

Wreszcie go znalazłyśmy. Dzieciak ok. 8-9 lat, podszedł z miną między „To nie ja” a „Ale o co chodzi”, otrzymał kartkę nadal nic nie rozumiejąc, uścisnął mi rękę i poleciał się bawić dalej. A ja wróciłam na przystanek.

Dokładnie o 21:30 dotarłam do Oli na Gwiaździstą, gdzie okazało się, że mogę porzucić wszelkie nadzieje na kolację, gdyż jadę nocować do Hufca Żoliborz, gdzie nikt mnie niczym nie poczęstuje . W hufcu znalazłam się o 22:30, a o 23 wywleczono mnie ze śpiwora i kazano odebrać spod drzwi kolejne paczki do dostarczenia. Tym razem było ich dwie: dla siostry Joanny z kościoła bielańskiego oraz dr Hanny Werblan–Jakubiec oraz koperta do otworzenia 18 czerwca o godz. 12 (co jest równoznacznie z zakończeniem rozdawania paczek). Z tego dnia została mi jedna nie dostarczona (do anonimowej harcerki), więc razem 3. Zaczniemy od kościoła. Zgasiłam światło i dwie pary nóg przetupały pod oknem hufca przy akompaniamencie kasinego chichotu (szczerze mówiąc przy zapalonym świetle niczego za oknem nie było widać, w przeciwieństwie do sytuacji ze światłem zgaszonym). A swoją drogą Hufiec Żoliborz jest bardzo ciekawym miejscem... Piwnica, a może bardziej prawdziwie: dawny schron (przeciwatomowy?), drzwi zakręcane (zupełnie jak na łodzi podwodnej!), a całe pomieszczenie wielkości dwupokojowego mieszkania (z doskonałą słyszalnością życia sąsiadów).

Mimo, że budzik nastawiłam na 6:15, wstałam o 5:50 i opuściłam kazamaty. Oddałam klucze do hufca, ale wbrew moim oczekiwaniom kościół przy Armii Ludowej nie okazał się być tym właściwym. Był za to wyposażony w miłego księdza, który wytłumaczył mi gdzie jest to czego poszukuję. O 7:45 weszłam na zakrystię kościoła bielańskiego i wręczyłam kopertę siostrze Joannie. O 8 przeszukiwałam na niedalekiej poczcie książki telefoniczne w poszukiwaniu dr Werblan-Jakubiec (nikogo o tym nazwisku w książce nie było, było za to dwoje Werblanów i dużo Jakubców (w tym także Hanna). W ofertach lekarzy pani doktor również nie figurowała. No dobrze. Można spróbować po rodzinie. Byle rano, żeby jeszcze byli w domu. I jak to zrobić żeby nie dzwonić. Na razie mogę jechać do Batorego, a może po drodze kogoś się upoluje. I rzeczywiście upolowałam faceta z komórką. Przekonywanie było pracochłonne: jak już wyjaśniłam kogo i po co szukam, trzeba było wytłumaczyć dlaczego sama nie mogę zadzwonić. W końcu już sam stwierdził, że bardzo dziwna sytuacja i nigdy się z niczym takim nie spotkał oraz co on ma powiedzieć, jak się już dodzwoni... Mimo wszelkich wątpliwości jednak zadzwonił. Hanny Jakubiec nie zastaliśmy. Druga próba: Andrzej Werblan. Nie wiem jaki stopień pokrewieństwa wiąże go z dr Hanną, ale takową znał, dał numer telefonu i powiedział, że nie ma jej w Warszawie, a pracuje w Ogrodzie Botanicznym. Ogród botaniczny, ogród botaniczny... Powsin... 8:30... To może najpierw pojadę do Batorego, skoro już wiem gdzie zostawić paczkę dla pani dr... Żeby zdążyć z tą ostatnią... Ale z drugiej strony warto być w centrum przy otwieraniu ostatniej koperty... Hmm... Niech będzie Powsin. Bielany - Metro Wilanowska – Powsin, 9:50. Dr Hanna Werblan-Jakubiec... Nie, to na UW... Ojej... Ojejej... Wracamy... 10:50 Ogród Botaniczny UW i paczka w pokoju pani doktor. 20 minut później weszłam do Batorego ze zdjęciem harcerki w ręku, szukając gabloty harcerskiej (w planach był też sekretariat i komputerownia – może jest jakaś strona Płomienia...). W tym momencie coś rzuciło mi się na szyję, zawołało „Kasia!”, a następnie „Kasza!” i „Kasia Mazur!” popatrzywszy na zdjęcie. W ten sposób, przy pomocy Mośki i Gryzonia (które nie mieściły się w żadnej z niedozwolonych kategorii, jak wspólnie wywnioskowałyśmy) harcerka przestała być dla mnie anonimowa. Mośka zadzwoniła do Kasi i dowiedziała się gdzie pracuje. I tak o 11:40 dostarczyłam ostatnią paczkę do Ministerstwa Skarbu.

W poszukiwaniu toalety i miejsca do przeczekania 15 minut do czasu otworzenia ostatniej koperty i poznania końcowego zadania wstąpiłam do KFC naprzeciwko Smyka. Godzina 12, zadanie: dostarczyć list osobie z 21., która też w tym czasie robi próbę zaradności. Zakaz kontaktów telefonicznych i osobistych z osobami poznanymi przed rozpoczęciem próby, zakaz pojawiania się w miejscach, z których widać Staszica. Jeżeli się nie uda, zadzwonić o 18. To tak. Są dwie możliwości: osoba nie musi mnie nic dostarczać, więc nie wie, że będę jej szukać lub też ma takie zadanie i wie (albo podejrzewa, jak ja). Tak czy siak kontaktowanie się z kimkolwiek nie ma sensu, bo nikt nie wie gdzie ta osoba jest (pewnie sama nawet nie wie gdzie niedługo będzie...). Możliwe, że będzie przechodzić przez węzeł komunikacyjny... Jeżeli też ma się ze mną spotkać, to może wybrać miejsce przez wielu ludzi wybierane na umawianie się. Rotunda? Dworzec Centralny? Mam nie być blisko Staszica... Hmm... Może tam może być ta osoba? Centralny jest bliżej... Poza tym najwyższa pora na zjedzenie śniadania... W Remie 1000 (czy jak to się teraz tam nazywa) pewnie są najtańsze kajzerki... Tak czy siak wygrywa Centralny. Założyłam więc okulary, żeby przypadkiem nie przegapić... Doszłam do Rotundy i wsiadłam do tramwaju. Wysiadłam przy Centralnym i zeszłam na dół, gdzie starsza pani spytała mnie w którą stronę jeżdżą tramwaje z góry. Odpowiedziałam, odwróciłam się, a przede mną stała Kasia K... Była 12:10... Czyż nie jesteśmy wspaniałe?

Kasia

Warszawa, 18 czerwca 2004r.