21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

KRONIKA

Sprawozdanie z pewnej indywidualnej wycieczki do Częstochowy

Tytułem wprowadzenia chciałbym zachęcić do uprzedniego przeczytania kroniki z rajdu 21. WDH w Jure Krakowsko-Częstochowską w maju 2003, albowiem to, co opisuje poniższy tekst jest niejako kontynuacją tamtej historii.

Pierwszego czerwca – w “Dzień dziecka” stałem sobie w parku na Woli i słuchając Majki Jeżowskiej prowadziłem “Tymbark”. Porządek dnia zakłucia imć obecnie nam panująca Katarzyna Biestek i wówczas nam panujący Jakub Onufry Wojtaszczyk mówiąc, że mają propozycję wyczynu dla mnie.

Chcieli bym się w intencji powodzenia Obozu w Rumunii wybrał w pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Najlepiej zaczął pojutrze, nie wziął pieniędzy i był w Częstochowie za 5 dni (czyli czwartego dnia po wyruszeniu). Wynegocjowałem nieco lżejsze warunki – tydzień do wyruszenia (bo tyle potrzebowałem by przekonać rodziców), bardziej miękkie kryterium dotyczące czasu oraz to, że wyruszę z Żyrardowa, a nie z Warszawy (by nie iść cały dzień przez Warszawie).

Zatem 7 czerwca wsiadłem w pociąg wieczorem i zameldowałem się w Żyrardowie u Onufrego. Jak to u Onufrego bywa nie poszedłem spać przed 2:00 dnia następnego. O 5:00 zadzwoniła komórka. ubrałem się... wstrząsnąłem Onufrego, żeby zamknął drzwi za mną i poszedłem w świat.

Skonsumowałem co nieco przed kwaterą Onufrego i wyruszyłem w drogę właściwą. Po dwóch godzinach stwierdziłem, że się upewnię, czy mam włączoną komórkę (która była o tyle artykułem strategicznym, że bez niej by mnie rodzice nie puścili). I po jednokrotnym, dwukrotnym, ncio-krotnym przeszukaniu plecaka i jednokrotnym wyrzuceniu jego zawartości w trawę stwierdziłem, że komórki niet. A było to szczere pole. Dorypałem więc mocno zaniepokojony do najbliższej miejscowości w której miałem szansę móc skorzystać z budki telefonicznej i zadzwoniłem przy użyciu karty do domu (nikt nie odbierał) i na komórkę taty (nikt nie odbierał) i procedurze powtarzałem, aż gdzieś, ktoś odebrał... Po wykonaniu kilku dziwnych operacji okazało się, że komórka została u Onufrego i tamże na mnie czeka (a bałem się, że wypadła mi przed jego domem podczas śniadania).

Więc się zarogatywkowałem i zacząłem łapać stopy do Żyrardowa. Wkrótce odebrałem pechowy telefon i ponownie złapałem stopa do Puszczy Mariańskiej. Tam wysiadłem i się udałem na Jeruzal.

Około 19tej zacząłem szukać noclegu. Zamundurowałem się i prowadziłem różnorakie konwersacje (głównie ze starszym i ludźmi które o tej porze wylegali na ławeczki przed domami i czekali, aż się coś zadzie je – np. przejdzie Taboret :). Spodziewałem się, że z tym noclegiem pójdzie łatwiej... na stodołę nie mogłem liczyć, ponieważ panowała od dwóch tygodni susza, a wpuścić do domu się starsi ludzie bali. W końcu w Durdziołach, jakaś pani – po wylegitymowaniu mnie :) stwierdziła, że jeśli noclegu nie da mi ktoś dwa domu dalej to mnie ugości...

Półtora domu dalej zagadałem z Wiesiowatym (wyglądowo i byciostylowo podobieństwo do jednego z legendarnych pedagogów XIV LO) osobnikiem. Zaproponował mi pożyczenie na miotu i tak też uczyniłem. Rozbiłem ową “psią budkę” i nawiązywałem stosunki z tubylcami. Nie jestem pewien jakie panowały tam do końca stosunki rodzinne, ale występowali następujący bohaterowie: Wiesiowaty, trójka +-19 to laków którzy właśnie wrócili z wojska oraz starszy pan. Ugoszczony zostałem bardzo uprzejmie. Dostałem kolację i w ogóle... Starszy pan opowiadał jak on to chodził za swoich młodych czasów, exwojskowych nauczyłem jak się używa kompasu...
W ogóle exwojskowi byli odjechani. Za domem mieli handle i sztangi (w większej części samoróbki, bo jak sami mówili – kupne są drogie). Toczyli głównie między sobą rozmowy na temat z którą i jak odbywali stosunek seksualny i dlaczego akurat ze wszystkim. pewnie głównie dla szpanu. A mi nie wypadało się zmyć zbyt szybko, więc pakowałem z nimi za domem. Po pewnym czasie jeden z nich wyszedł i po 5 minutach podjechał BMW i powiedział, żebym wsiadł...

To podjedziemy pod jakiegoś znajomego... No nie do końca jest jak odmówić... Może jednak wtłuc harcerzowi jest w modzie :). Więc z braku alternatywy wsiadłem... pokazał radio (takiego Sony to ja jeszcze nie widziałem...). I pojechaliśmy w tą i z powrotem z paroma piskami opon po drodze. Na szczęście wróciliśmy (ja wróciłem)... Poszedłem spać, a oni poszli na imprezę/dziewczynki, obiecując mi, że mi przyprowadzą “taką niezła czternastkę, która wszystko ma w porządku”.

Nie spałem zbyt spokojnie, ale do 5:30 dotrwałem. Później się spakowałem i poszedłem dalej w stronę słońca. Czternastka się jednak nie pojawiła ;-)..

Tego dnia aż do wieczora niewiele się działo. No pomijając może sklep z tymbarkami po 0,85grosza. Troszeczkę się pogubiłem za Tomaszowem Mazowieckim i spory kawał szedłem na azymut. Na wieczór dotarłem w okolice Zalewu Sulejowskiego. Chyba to był najpiękniejszy fragment trasy. Miał jednak swoje wady – były to okolice silnie turystyczne więc bardzo wątpiłem w nocleg za darmo. Ale słoneczko świeciło na bezchmurnym niebie, więc stwierdziłem, że dojdę do najbliższej ambonki i tam się zdrzemnę (a niemal dwu nocne zaległości w spaniu czyniły swoje).

A że byłem dość zmęczony to na polnej drodze sobie usiadłem na plecaku i popijałem wodę z butelki, a tu patrzę, z za krzaczka, drogą na której siedziałem jedzie sobie samochód.... Samochód, jak samochód (no może nieco stuknięty z przodu i ze zbitym jednym światłem). Więc to coś się zatrzymało przy mnie i kierowca (mężczyzna w wieku lat dwudziestu kilku) zapytał czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem, że tak, że odpoczywam sobie, czy może nie widział gdzieś ambonki, albo jakiegoś innego charakterystycznego, zadaszonego obiektu... bo grę dla harcerzy przygotowuję..., a przy okazji bym się pewnie tam przespał, bo gdzieś trzeba. Spojrzał na dziewczynę obok niego siedzącą (wyglądała na koło 20 i naprawdę ładna :) ) i uchwalili, że mnie zapraszają do siebie. Oczywiście powiedzieli “wsiadaj do samochodu”... A ja na to ... niet...

I skończyło się na tym, że następne 3 km szliśmy i jechaliśmy – tj. ja szedłem a on jechał i rozmawialiśmy przez okno. Miał tam (we wsi Bronisławowem zwanej), a raczej rodzice mieli niedawno wybudowany dom. Jak gość wysiadł z samochodu, to się okazało, że jedynym ubiorem jaki miał na sobie była koszula przewiązana w pasie :). I bardzo miło nam się rozmawiało (opowiadał o wujku -harcmistrzu, niegdyś AA, a obecnie uzależnionym do marihuany :). Zrobiliśmy grilla, jednym okiem patrzyliśmy na jakiś ważny mecz (Polska -Szwecja bodajże). I tradycyjnie koło 2:00 poszedłem spać by o 5:30 wstać i wyruszyć dalej..

Wypada wyjaśnić dlaczego wyruszałem około 6 rano... Ponieważ miałem dziennie do przejścia koło 60km, upały sięgały 30oC, a szukanie noclegu miało sens między 7, a 8 wieczorem. Więc godziny poranne trzeba było wykorzystać, w szczególności że panowała wtedy jeszcze przyjemna temperatura.

Sobie szedłem, 3 km dalej spotkałem psa, który przez następne 3 godziny szedł ze mną non stop i szedł zawsze przede mną. Ale niestety w pewnym momencie musiałem wdrapać się na most, czego pies nie potrafił zrobić. Nie pomagałem mu specjalnie, bo bałem się, że jeśli się przywiąże to nie będę mógł znaleźć noclegu. I został.... a ja później miałem wyrzuty sumienia.

Upał był przeraźliwy. A ja szedłem nieosłoniętą drzewami szosą dłuższy kawałek (lepszej drogi nie dawali) i zaczynałem się gotować. Mokra koszula na głowie niewiele pomagała. W pewnym momencie, gdy zaobserwowałem u siebie objawu udaru słonecznego walnąłem się w krzaki i leżałem z dwie godziny w rowie... Później się zebrałem i poczłapałem. W jak bliższej wsi dawali kapliczkę, a w niej akurat mszę świętą, więc oczywiście wstąpiłem na nią stając się główną sensacją miesiąca. Po mszy od księdza dowiedziałem się że za 5km w Gorzkowicach dają kościół z plebanią mi mam szansę załapać się na nocleg. Odrzuciłem kilka zaproszeń na nocleg, herbatę itp. u miejscowych i ledwo doczłapałem do .... Tam rozmawiałem z jednym księdzem, a potem proboszczem i zostałem wpuszczony do salki katechetycznej... ksiądz na wszelki wypadek wyniósł gitarę z pomieszczenia obok (zamkniętego na klucz).

Rano wstałem o 5:30, ale była burza więc poszedłem spać. O 6:30 wstałem zamundurowałem się i poszedłem na mszę. Po mszy jak już wychodziłem wpadł ksiądz i zaproponował mi herbatę (dopiero jak się pojawiłem na mszy w mundurze, to stałem się obiektem godnym zaufania). Ruszyłem w drogę. Szło mi się całkiem dobrze i bez większych sensacji skończyłem tako wieczoru w Kłomniccy (około 30km od Częstochowy). Była to chyba siedziba gminy i kawał wsi zarazem. Zajrzałem do księdza, ale ten mi powiedział. żebym poszukał noclegu na palmie... Więc wróciłem zrezygnowany do koncepcji znalezienia ambonki. Lokalni wskazywali, że znajdę ją za jakieś 3km. Dom kultury też mi odmówił noclegu. Aż zobaczyłem komisariat. Wszedłem w rogatywce i powiedziałem dyżurnemu, że jestem skruszony i chce za kratki... a wyjaśnienia złożę jutro. Nie przeszło... Ale przynajmniej dogadałem się na tyle, że pozwolił mi się rozłożyć na końcu schodów piętro nad komisariatem. I tej nocy mogłem słuchać Komisariatu Nocą. Niepowtarzalne uczucie – polecam.

Rano wstałem i wyruszyłem finiszować. Około 10 rano z lokalnej kalwarii ujrzałem Jasną Górę...

O 11:30 wszedłem do Częstochowy, bo o 12:00 rozpocząć paradny przemarsz w pełnym umundurowaniu. Byłem na mszy o 13:00 i 14:00. Wysłałem kartki pocztowe :) i wsiadłem do pociągu (byłem na stacji na 2 minuty przed odjazdem :) ). I mogłem podziwiać kawałki swojej trasy przez szybkę...

O 18:00 byłem w Warszawie, by o 21 rozpocząć imprezowanie w Konstancinie u Ani Jasińskiej. Po przetańczeniu kawału nocy, dotarłem do domu ponownie następnego dnia o 8 rano. Poszedłem spać i obudziłem się około 18:00.

I tu kończy opowieść moja.
...
Żegnam się z Miastem,
które stało się moje,
Jego wieże, jego drogi - kroki moje”