KRONIKA
Obóz w Beskidzie Niskim 2003
Zwiad Michała Korcha
Może zacznę od tego, że mój zwiad był lekko nietypowy. Zadanie, ilość osób w grupie i cel to wszystko było możnaby rzec było nietypowe. Trzeba było bowiem oprócz kilku innych kilku innych rzeczy sprawdzić czy istnieje szałas przy pewnej drodze, w grupie byłem sam, a moim celem było zaliczenie terenoznawstwa i resztek próby polowej do ćwika. Zaczęło się od tego, że druhna komendantka dała mi kompas i mapę i powiedziała, że mam pójść tu, tu i tu i zrobić to, to i to.
Pierwszym moim celem była pobliska góra Obszar. Dostałem się na jej szczyt bez większych problemów (nawet strumień był na tyle płytki, że nie trzeba było zdejmować butów). Następnie trzeba było zejść z tej górki na azymut, tak, aby trafić w wyznaczony punkt na trasie z dnia poprzedniego. Zadanie to nie było trudne merytorycznie, ale okazało się, że stok, po którym mam schdzić, jest najstromszym dostępnym. Zrypywałem się więc od drzewa do drzewa. Udało mi się nawet wyjść na szlak ok. 100 m od wyznaczonego miejsca. Przy okazji odkryłem, że wygodna ścieżka, którą szedł szlak, leżała o 10 m w górę od błotnistej drogi, którą szliśmy dnia poprzedniego. Takie życie.
Zażywszy przyjemnej kąpieli w strumieniu ruszyłem w dalszą drogę. Miałem teraz dostać się na kolejny szczyt - Suchą. Stwierdziłem, że pójdę drogą ten kawałek, który się da, bo mam dość chodzenia na rympał. Odwiedziłem więc po drodze wieś Wołowiec, w której byliśmy wcześniej. Zacząłem się wspinać. Droga jednak miała ten mankament, że w pewnym miejscu była jedną wielką kałużą. Zmusiła mnie więc do pójścia w las.
Zanim jednak wszedłem na Suchą, wykonałem jeszcze jedno zadanie. Otóż miałem zrobić sobie miętę. Nie był to proces opłacalny pod żadnym względem. Przede wszystkim zajął mi sporo czasu, bo jedynym ogniskiem, które umiałem wówczas rozpalić było ognisko obrzędowe. Ustawiwszy więc miniaturkę obrzędówki zagotowałem kubek wody mineralnej, którą miałem w plecaku, a resztą zalałem ognisko (byłem na tyle leniwy, że nie chciało mi się biegać po wodę do potoku).
Na szczycie Suchej rosną dość bujnie maliny. To wbrew pozorom nie jest przyjemne. Przynajmniej nie wtedy, gdy chce się na niego wejść.
Potem zszedłem na drogę prowadzącą z Jasionki do Czarnego i zacząłem rypać nią w kierunku tej pierwszej. Sprawdziwszy, że jedynym ekwiwalentem szałasu mogłaby być stara zardzewiała beczka, która jednakże posiadała drzwi, już bez przeszkód poszedłem dalej. Jedyna niespodziewana rzecz, jaka przydarzyła mi się na tej żwirowej drodze to to, że mijało mnie w odstępach kilkuminutowych kilkunastu motocyklistów. Do Krzywej doszedłem już pod wieczór głodny (bo nie wziąłem prawie żadnego jedzenia) i spragniony (bo wodą poszła na miętę, a więcej przystępnych strumieni nie przeciąłem). Przy sklepiku spotkałem, którąś z pozostałych grup i tak zakończyła się moja samotna wycieczka.