KRONIKA
Sylwester 2000 (Krzywa)
Przypadł mi zaszczyt kronikowania jednego z najwspanialszych wyjazdów drużyny - przynajmniej moim zdaniem, ale nie tylko moim zresztą - Ewa, Lilka, dużo osób tę opinię podziela.
Mówimy o Sylwestrze Drużynowym Krzywa 2000.
Szkoda, że zaszczyt ten przypadł mi trzy lata po fakcie, kiedy pamięć o tym, o co tak właściwie chodziło nieco już się nadwyrężyła...
Choć nie! Chodziło o to, że kilkoro zapaleńców rzuciło pomysł wyjechania razem na Sylwestra. Drużyną i okolicami. Ekipę organizacyjną stanowiło koniec końców trzyosobowe grono - Qba jako komendant, Ewa jako oboźna i Kuba Z. jako kwatermistrz. Założenie zaś było takie, że jedziemy razem dlatego, że się lubimy i będzie nam dobrze razem. I każdy robi co chce.
Lokalizację wytrzasnął chyba Qba, a była nią w każdym razie szkoła w Krzywej w Beskidzie Niskim. Szkoła była grzana piecem, miała trzy pomieszczenia (z których jedno uznaliśmy za sypialne, drugie za imprezowe, a trzecie za rezerwowe), i była śliczna. Realizacja założeń była taka, że przede wszystkim ludzie spali o różnych bardzo dziwnych porach. Każdy oczywiście w innej. Czego wynikiem były między innymi naloty na pokój sypialny o pierwszej czy drugiej w nocy, walki o prawo do snu o drugiej popołudniu, całe długie dni spędzone w śpiworach, walki ludzi w śpiworach i wiele innych rzeczy...
A co robiliśmy, gdy nie spaliśmy? Oj, wiele rzeczy. Spacerowaliśmy nieco (między innymi do Bartnego - wtedy właśnie wchodziła do drużyny piosenka "Bartne", do której słowa ułożył pan Diduch, który też pomógł nam załatwić tę szkołę).
Pewnego dnia sprowokowani lekturą przez kogoś (ja podejrzewam Qbę i Rybę) czasopism Bravo i Bravo Girl odegraliśmy małe przedstawienie teatralne oparte o jedno ze znalezionych tam opowiadań (co można obejrzeć w Galerii na zdjęciu zatytułowanym "Przedstawienie z Bravo Girl").
Innego razu z kolei zdecydowaliśmy się na ucztę. Każdy wyciągnął z plecaka wszystkie słodkości, które miał, wyłożyliśmy wszystko na stół i zaczęliśmy się zażerać... Nie daliśmy rady, niestety. Wszystkie kwaskowate słodycze zeszły bardzo szybko, chyba jeszcze do tego woda nam się skończyła, i spora część z tych słodyczy jako dowód naszego niepowodzenia leżała potem w sali imprezowej.
Wart wspomnienia jest też oczywiście sam dzień sylwestra. Większą jego część poświęciliśmy na grę w przygotowane przez samozwańczą ekipę "Jest Król" oparte o motywy obozu harcerskiego. Część z nas zdobywała stopnie, część przyjmowała Przyrzeczenia (w pewnym momencie Joasia zmonopolizowała lilijki instruktorskie, co groziło uniemożliwieniem składania Przyrzeczeń, gdyby ktoś zagrał Znów Wędrujemy, ktoś poprosił na swoim ognisku o Jaworzynę, unieszkodliwiając ognisko dnia następnego), furorę zrobiły oczywiście bluzy mundurowe unisex, na końcu chyba przeszliśmy drużyną do SH, ale głowy nie dam - może do ZHRu, a może się rozwiązaliśmy (jestem prawie pewien, że ugrupowanie walczące o pozostanie w ZHP nie odniosło sukcesu).
Wieczorem zaś przyjechali Krzyś i Łania, i zaczęła się bogato udokumentowana fotografiami impreza, ze strojami wieczorowymi, wieczorem przy świecach, specjalnym sylwestrowym kisielem oraz wieloma innymi atrakcjami.
A tak naprawdę to najfajniejszy był czas obok tych wydarzeń - czas po prostu bycia sobie razem i cieszenia się tym, gadania głupot i mądrych rzeczy, robienia razem jedzenia (nie było formalnych wacht, ale jakoś to działało - zawsze ktoś miał ochotę napalić w piecu, a kto inny zrobić jeść, a jeszcze ktoś pójść po zakupy)... Taka idylla.
Naprawdę.