KRONIKA
Rajd Puszcza Augustowska, październik 1999r.
Spotkaliśmy się na Dworcu Wschodnim, a nie nieprawda... na Centralnym, na dobrą godzinę przed odjazdem pociągu. Po obrzuceniu się Cholinexem, tudzież co lżejszymi osobami, oraz po dwudziestosześcioosobowym kółku z imionami, weszliśmy do pociągu. Z tegoż wysiedliśmy dopiero za Augustowem, w środku nocy (chyba koło piątej). A potem szliśmy, szliśmy i szliśmy, aż do pierwszego postoju, na którym związaliśmy się sznurkami, zabieraliśmy czapki, zrzucaliśmy na ziemię i generalnie zachowywaliśmy się brutalnie. Po śniadanku ruszyliśmy dalej. Spory kawałek szliśmy torami dawnej kolejki wąskotorowej. Na następnym postoju zachowywaliśmy się jeszcze bardziej brutalnie niż na poprzednim, zrzucając się wzajemnie z górki w dół. Powstał wtedy nowy rodzaj rozrywki: "IMPREZA". To, że osoba A robi imprezę u osoby B polegało na tym, że osoba B leży na ziemi, a w pewnym momencie osoba A rzuca: "impreza!" po czym cały lud zwala się i kładzie warstwami na osobie B.
Po przejściu kolejnych kilku odcinków czekała już na nas stanica, w której mieliśmy nocować. Niestety, była zamknięta, a pana, który miał przywieźć klucz, udało się dopiero później złapać telefonicznie. Okazało się, że jest pijany, a był tu dzień wcześniej i ukrył klucz tak sprytnie, że wszyscy mieli problemy z jego odnalezieniem. Jednak w końcu udało się dostać do środka. Była to kuchnia. I w tej kuchni później spaliśmy. Ale zanim zjedliśmy obiad, był on robiony na ognisku (ze wszelkimi możliwymi przygodami typu "z kociołka wylała się woda i trzeba było ją gotować od nowa"). W międzyczasie reszta próbowała się jakoś ogrzać (nie było ogrzewania, a temperatura była dość niska). Wyglądało to tak, że jedna osoba leżała opierając się ścianę, a reszta leżało na niej (mniej lub bardziej bezpośrednio), przykryta dodatkowo kilkoma śpiworami. Było tam ciepło i w miarę stabilnie, choć w pewnym momencie zaczęło się "kikanie "palcami w kręgosłup. Po obiadku (właściwie kolacji, i to kolacji przy świecach, gdyż prądu też nie było), składającego się w połowie z kanapek (jeden duży kociołek ryżu to trochę za mało jak na dwadzieścia sześć osób), część osób poszła spać, a część śpiewać w jakimś ciasnym pomieszczeniu. Ale i to się szybko skończyło i wszyscy poszli w objęcia Morfeusza, lub swoje nawzajem, bo nie było ogrzewania, więc niektórzy spali. Rankiem ruszyliśmy szybkim tempem w trasę, bo czasu było mało. Potem czasu było jeszcze mniej, a drogi do przejścia nadal sporo. Szliśmy więc szybko, w miarę możliwości mało zatrzymując się. W rezultacie na przystanku autobusowym byliśmy pół godziny przed czasem. Do pociągu mieliśmy potem też trochę czasu. Wystarczyło np. na "Bagno". W pociągu spędziliśmy pięć upojnych godzinek i wieczorem w niedzielę mogliśmy już wrócić do domciu.
(A w ogóle to impreza przetrwała. Wpisuję to do kroniki, a jest marzec 2001r., a imprezy są rozrywką lokalną.) (Chciałem zaznaczyć, że to co wyżej jest napisane to drobne oszustwo. Uczestniczyłem w imprezach typu w/w już wcześniej i też się nazywały "impreza". Ktoś to po prostu przyniósł.)