21. WDW
„Stare Żbiki”
Głębiej, nie byle jak, nie po łebkach,
byle liznąć, byle zbyć, ale rzetelnie,
uczciwie, dokładnie.
Nie jesteś zalogowany.
   
załóż konto
Zostań Żbikiem

KRONIKA

Obóz wędrowny Bieszczady-Tatry 18.06-9.07.1998r.

18.06
Przyszliśmy(w jedenaście osób)na dworzec lekko zaniepokojeni, gdyż akurat odbywał się ogólnopolski strajk maszynistów. Zresztą już kilkadziesiąt minut po planowanym odjeździe naszego pociągu, dostawaliśmy głupawki za każdym razem, kiedy słyszeliśmy "pociąg do Zagórza opóźniony na czas nieokreślony". Udało się nam jednak wsiąść w pociąg do Krakowa, skąd dojechaliśmy aż (przepraszamy za sarkazm) do Jasła. Stamtąd do Ustrzyk Dolnych pojechaliśmy już autobusem, ale to już jutro.

19.06
W środku dnia wylądowaliśmy w Ustrzykach Dolnych. Ponieważ dzień ów był baaardzo deszczowy, więc wspaniały druh komendant (debiutujący w tej roli Kuba P.) poszedł szukać noclegu. Dzięki zrobieniu biednej miny i argumentowaniu, że dużo pieniędzy poszło na przejazd z powodu strajku maszynistów, załatwił miejsca - nie dość, że w jakimś pensjonacie, że za grosze, to jeszcze z bilardem, w którego mogliśmy grać całą noc.

20.06
W trasę wyszliśmy rano, ubożsi o dwie osoby, które jednak postanowiły wrócić. Początkowo nawet trochę padało, lecz potem się rozpogodziło. Przeszliśmy przez Teleśnicę Oszwarową. Około piętnastej zeszliśmy ze szlaku w okolicach miejsca, które na mapie nazywa się Paniszczów. Rozbadzialiśmy się na łączce, zaczęliśmy się suszyć, a Kolacja z niejakim Piotrem od Kolacji poszli od polany sprawdzić, o której następnego dnia jest msza. Posiedzieliśmy trochę, po czym zeszliśmy z górki i tuż za ścianą lasu, przy strumyku rozbiliśmy namioty. Miejsce było przecudowne, zupełnie odludne. Zrobiliśmy nawet obiad, spokojnie czekając nadejścia zmroku i (mieliśmy nadzieję, że wcześniej) Kolacji z Piotrem. Kiedy zrobiło się ciemno, zaczęliśmy się zdrowo niepokoić. Podzieliliśmy się na dwuosobowe patrole i co kwadrans niemal do świtu wychodziliśmy na górkę, machając latarką i darliśmy się, żeby "wysłannicy" wiedzieli, gdzie mają zejść ze szlaku.

21.06
Obudzili nas Piotr i Kolacja, którzy właśnie wrócili z... Teleśnicy Oszwarowej (przypominam, że byliśmy tam dzień wcześniej). Okazało się, że wracając z polany, nie znaleźli miejsca, gdzie opuściliśmy wcześniej szlak, więc poszli do Teleśnicy, gdzie znaleźli jakiś nocleg. Po obudzeniu całego obozu stwierdzili, że muszą już lecieć, żeby zdążyć na mszę. No i pognali. A my cały dzień się wylegiwaliśmy, zrobiliśmy nawet schodki do strumienia. Po kilku godzinach znowu zaczęliśmy się niepokoić z powodu nieobecności Piotrów. Tym razem pojawili się już (dla co bardziej zaspanych: znów używam sarkazmu) o zmroku (a 22. czerwca słońce zachodzi naprawdę późno...). Byliśmy na nich, delikatnie mówiąc zirytowani. Na mszę nie zdążyli, więc trochę pieszo, trochę stopem dostali się do Ustrzyk Dolnych, gdzie byli na popołudniowej mszy. I znowu przeszli przez Teleśnicę.

22.06 "czwarty dzień obozu '98"
Czwarty dzień obozu był jednocześnie dniem najdłuższym. Około dziesiątej byliśmy już spakowani i ruszyliśmy w drogę. Szliśmy, szliśmy, przecierając szlak, przechodząc po wątpliwej wytrzymałości kładce, idąc po asfalcie, po drogach, ścieżkach... Około siedemnastej zaczęło padać, a przed nami według planu był jeszcze niezły kawałek drogi. Następnego dnie rano mieliśmy spotkać się w Cisnej z kolejnymi dwunastoma osobami. Deszcz jednak tak nas zniechęcił, że po pewnym czasie rozbiliśmy przy dróżce namioty. Wtedy na jakiś czas przestało padać, więc zwinęliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Droga tym razem biegła przez dość gęsty las bukowy, i to do tego stopnia stromo w dół... (ponieważ postanowiliśmy skrócić sobie drogę i przejść przez Wetlinę nie korzystając z pomocy mostu), że ślizgając się od drzewa do drzewa, zrympałowaliśmy na dół, a wtedy padało już obficie. W strugach deszczu przeszliśmy boso Wetlinę, wspięliśmy się znów spory kawałek drogi. Drogą tą szliśmy już dalej. Zrobiło się ciemno i cały czas padało. Lało, szliśmy, lało, szliśmy i tak w kółko. Około dwudziestej trzeciej zauważyliśmy jakiś opuszczony budynek - chyba dawny PGR - w buku. Przeleźliśmy przez płot i już chcieliśmy się rozbadziać, kiedy zapaliły się światła i jakieś psy zaczęły ujadać. Szybko wróciliśmy na drogę i poszliśmy dalej. Przypominam, że nadal padało. Około północy dotarliśmy do przystanku autobusowego w Dołżycy i tam już zostaliśmy. Rozłożyliśmy się pod wiatą (wszyscy prócz Kolacji i Piotra, którzy poszli jeszcze do Cisnej szukać lepszego noclegu), ale nie było nam tam dobrze, bo wszystko mieliśmy przemoczone. Z tego powodu podjęliśmy pewną decyzję.

23.06(wtorek)
W Cisnej przywitaliśmy się z następną grupą. Ludzie z owej grupy mieli bardzo (naprawdę bardzo) zdziwione miny, kiedy oznajmiliśmy im, że wracamy do Warszawy wysuszyć nasze rzeczy (przede wszystkim śpiwory) i spotkamy się dopiero za kilka dni. Pożegnaliśmy się i wsiedliśmy w autobus. Reszta = my. A my zabraliśmy się i swe zdziwione miny szlakiem w górę. Komendantką została Marta O., co wygenerowało u niej jeszcze bardziej zdziwioną minę, bo właśnie wróciła ze Stanów i jeszcze nie wróciła do rzeczywistości, a tu takie buty (ubłocone). Pogoda wrednie zimniła nas na postojach, więc trzeba było iść i iść, marznąć o prawdziwym lesie i krótkich gatkach. Rozbiliśmy się w chaszczach, gdzie ognisko bardzo długo nie chciało się rozpalić.

24.06
Tego dnia było błotko, błotko i błotko. I wszyscy mlaskali butami. W pewnej chwili z boku doszła leśna dróżka, a na dróżce był... dojeżdżający do nas Filip. Na pewno używał GPSa żeby nas namierzyć, spryciarz jeden. Mokro w butach wygenerowało panikę wśród części młodzieży, która postanowiła uciec do Warszawy pomóc pierwszej turze się suszyć. Spaliśmy w krzakach, koło których stał samochód osobowy marki fiat 126p, ale na szczęście nie okazał się specjalnie groźny.

25.06
Był dniem poszukiwaczy złota. Kruszcu co prawda nie znaleźliśmy, ale za to przedreptywaliśmy po dnie wiele fajnych rzeczek. Nikt się nie przewrócił, ale tylko ludzie powyżej 180 cm wzrostu (he he )mieli potem suche majty. Po rzeczkach niestety nadszedł czas na asfalt, lekko zmoczony kolejnym letnim deszczykiem. Tymże asfaltem dotarliśmy do wodospadu w Wisłoczku, gdzie w uroczych kropelkach deszczu rozbiliśmy obóz.

26.06
To był dzień maksymalnego bibulanctwa, kąpieli pod wodospadem, opalania się, pierogów z jagodami i pierwszego nieudanego ogniska obrzędowego na tym obozie. Dojechały resztki tych, którzy wrócili do Warszawy wysuszyć się. Oczywiście, ponieważ był to dzień bardzo przyjemny, więc nie bardzo jest o czym pisać.

27.06
Podładowani podczas piątkowego leżenia do góry brzuchem, ruszyliśmy rano w trasę. Szliśmy dość długo, pogoda dopisywała, więc przeszliśmy spory kawałek. Rozbiliśmy się na dziko w okolicy Dukli, w bardzo fajnym miejscu.

28.06(niedziela)
Rano rozdzieliliśmy się - część osób poszła na mszę, część dalej. Spotkać mieliśmy się w Chyrowej. Kiedy już się połączyliśmy chmury zaczęły wyglądać tak groźnie, że ze strachy przed burzą poszliśmy do PTSMu. Tego wieczoru był kominek obrzędowy i RPG.

29.06
Uszczupleni o jedną osobę pojechaliśmy do Krempnej, skąd po zrobieniu zakupów ruszyliśmy dalej. Przeszliśmy przez Wołowiec, dalej czerwonym szlakiem do Regietowa. No, prawie, bo na rotundzie postanowiliśmy zostać na noc. Był problem ze strumieniem, ale jakoś udało się zrobić obiad. Potem było ognisko obrzędowe - jedyne na tym obozie. Wtedy, niespodziewanie, została ukrzyżowana Kasia Rucińska. Było poza tym dużo bujania- jak zwykle na pierwszym w wakacje ognisku. W nocy gwiazdy były niesamowite, zwłaszcza oglądane ze starego cmentarza wojskowego na Rotundzie.

30.06
Rankiem zeszliśmy do Regietowa, do naszego ulubionego miejsca, gdzie się rozbiliśmy. Oczywiście nic konkretnego nie robiliśmy przez cały dzień. Był kisiel, mimo faktu, iż Kasia Lorenc zrobiła kuchnię, która zadziwiała swoją mobilnościa i zmiennością kształtów. To był dla większości osób ostatni dzień obozu.

1.07
Po przejściu paru kilometrów, przejechaniu parudziesięciu autobusem i jeszcze paru pociągiem, czternaście osób odłączyło się i wróciło do Warszawy. Trzy pozostałe z Gorlic pojechały do Krynicy, by tam czekać na przyjazd "drugiego" turnusu.

2.07
Krynica to strasznie nudne miasto.

3.07
Rankiem dołączyło dziesięć osób i ruszyliśmy w trasę. Doszliśmy w okolice Hali Łabowskiej, gdzie znaleźliśmy fajne miejsce na nocleg, charakteryzujące się tym, że było blisko jakiegoś samotnego spychacza. Tam kolejny raz nie wyszła nam próba zrobienia ogniska obrzędowego. To był chyba ostatni dzień obozu, podczas którego nie spadła ani jedna kropla deszczu.

4.07
Rano co chwila wydawało nam się, że słychać ruszający spychacz, więc szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy w trasę. Po dojściu do Rytra (zejście jest dość strome), niektórzy narzekali na kostki tudzież inne części ciała, więc pojechaliśmy do Piwnicznej. Stamtąd poszliśmy do Łomnicy, gdzie w PTSMie spędziliśmy noc. Był chyba jakiś kominek, ale nie pamiętam, czy obrzędowy.

5.07
Rano opuściło nas dwoje ludzi, w tym Onufry, któremu zaczęło się wtedy zapalenie opon mózgowych. W Piwnicznej udało nam się złapać busika, którym przebyliśmy kilkanaście kilometrów. Po południu zatrzymaliśmy się, aby szukać noclegu. Niestety wszystko było ogrodzone. Udało nam się jednak nawiązać kontakt z tubylcami (producentami oscypków, które jedliśmy później na kolację), którzy pozwolili nam rozbić się koło ich chaty. Drewno było mokre, więc rozpalanie ogniska trwało półtorej godziny. Ale obiad był dobry.

6.07
Rano zeszliśmy do miejscowości o swojskiej nazwie Jaworki, skąd wdrapaliśmy się na wąwóz Hohole. Potem, kiedy przechodziliśmy obok bazy studenckiej, zaczęło kropić, więc się rozbiliśmy. Część osób poszła na wycieczkę, część została. I była niezła ulewa. Ale trochę podeschnąć nam się udało.

7.07
Szliśmy granicą, z której zeszliśmy dopiero do Szczawnicy, zresztą przez piękne sady. Tam rozbadzialiśmy się na kilka godzin. Potem ruszyliśmy dalej, ale trochę kapało z nieba, więc kiedy doszliśmy do schroniska PTTK, zmiękliśmy i przenocowaliśmy tam. Zadecydowaliśmy, że z dowodu kiepskiej pogody i tego, że nie zanosi się na lepszą, skracamy obóz o jeden dzień.

8.07
Kolejne dwie osoby nas opuściły. A my po kilku godzinach marszu uświadomiliśmy sobie, że jeśli do Bukowiny Tatrzańskiej mamy dotrzeć pieszo, to musimy zanocować dużo dalej niż planowaliśmy. Zeszliśmy do Niedzicy i tam próbowaliśmy znaleźć nocleg. Dwie osoby wyprawiły się aż do kacwina, nie znajdując nic po drodze, a reszcie udało się znaleźć tanie spanie w domu wycieczkowym, w którym akurat była przerwa spowodowana zmianą turnusów kolonii. Większość osób do późna w nocy grała w wodę (chyba najsławniejsza dotąd rozgrywka, pierwsza zresztą w drużynie). Następnego niektóre osoby często zbaczały w krzaczory.

9.07
To był ostatni dzień obozu. Z powodu błota i dużych stromizm na szlakach, zrezygnowaliśmy z tych ostatnich i większą część drogi pokonaliśmy asfaltem. Ale i tak było przyjemnie, bo niewiele padało. Ten kawałek szlaku, którym szliśmy, był nie tylko nie przetarty, ale do tego jeszcze kiepsko i głupio oznaczony. Ale i tak na czas zdążyliśmy do Bukowiny, skąd autobusem pojechaliśmy do Zakopanego. Kiedy wsiadaliśmy do pociągu, jakiś kolejarz bardzo starał się wlepić nam mandat, ale go przegadaliśmy. A potem, nie wiadomo kiedy (no dobra, wiadomo: w piątek, 10.07) znaleźliśmy się w Warszawie.